Historia

Dzieje jednej przyjaźni, 1964 r.

Gazeta Chłopska Droga

Dalekie i bliskie
Dzieje jednej przyjaźni

Artykuł oryginalny na samym dole.

„Kto zna tego lekarza?” – pod takim tytułem ukazał się przed kilkoma tygodniami w „Chłopskie Drodze” list nadeszły z dalekiej Gruzji. Partyzant Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Sz. S. Babunaszwili, poszukiwał obywatela polskiego, lekarza weterynarii, który w roku 1943 we wsi Lipa, gdzieś pod Radomiem, dopomógł grupie 20 jeńców radzieckich w ucieczce z niewoli hitlerowskiej. Dzięki tej ucieczce zdołali oni zorganizować się w grupę partyzancką, współdziałającą z polskim partyzantami na terytorium naszego kraju. Dowodził nią autor listu. „W imieniu tych partyzantów z naszej grupy, którzy pozostali przy życiu – pisał Sz. S. Babunaszwili – zwracam się o pomoc w odnalezieniu tego człowieka, by w 20-lecie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej wyrazić mu naszą głęboką wdzięczność i podziękowanie”. Tę wdzięczność wyrażał również autor listu wszystkim obywatelom polskim, którzy brali udział w uwolnieniu jeńców i którzy codziennie im pomagali przez cały czas ich pobytu na terytorium Polski.

Ślad uchwycony

Rany zadane ręką okupanta ziemi radomskiej i kozienickiej dawno już się zabliźniły. Mordowane wsie dźwignęły się z popielisk i gruzów. Odrodził się okaleczony krajobraz. Ale czas nie zatarł w pamięci ludzkiej przeżyć i wspomnień związanych z twardymi latami okupacji. Ludzie, których zdarzenia bodaj na chwilę wiązały ze sobą na śmierć i życie.

W kilka dni po opublikowaniu listu otrzymaliśmy telefon. Dzwonił Antoni Lipiec z Głowaczowa, w pow. Kozienickim, wiceprezes tamtejszej GS. Oznajmił, że jest jednym z trzech ludzi biorących swego czasu bezpośredni udział w zorganizowaniu ucieczki jeńców z Lipy, o której mowa w liście. Podawał nazwiska pozostałych. Poszukiwanym lekarzem weterynarii jest Tadeusz Podbielski, zamieszkały obecnie i pracujący w Międzyrzeczu Wielkopolskim. Jego żona ma na imię Zofia. Przewodnikiem uciekającej grupy był Piotr Mikos. Mieszka w Radomiu. Jest kierownikiem kaflarni.

Po tym odezwie na przyjazne wołanie z dalekiej Gruzji ruszyliśmy uchwyconym śladem. W pamięci autora listu zatarły się pewne szczegóły związane z ucieczką, lecz istota faktów pozostała niezmieniona. Odtwarzamy je dzisiaj na podstawie relacji żyjących uczestników tego śmiałego przedsięwzięcia, jakim była ucieczka 20 Gruzinów z Liegenschaft Lipa.

Skryba i partyzant

Truppen Ubungsplatz Mitte – takim kryptonimem oznaczyli hitlerowcy teren pomiędzy Wisła a linią kolejową Warka – Radom. Już w listopadzie 1940 roku wysiedlono stąd całkowicie chłopów. W roku następnym na peryferiach tego „środkowego placu ćwiczeń” założono kilka wzorcowych majątków ziemskich pod zarządem niemieckim. Jednym z nich był Liegenschaft w Lipie. Pozwolono wrócić tu wysiedlonym chłopom, ale tylko w charakterze robotników rolnych. Antoni Lipiec, którego wyzuto z 4-hektarowego gospodarstwa, tułał się przez pewien czas poza tym rejonem. Kiedy znalazł się w szeregach organizacji podziemnej, otrzymał od niej polecenie powrotu do Lipy i „wkręcenie się” do jakiejkolwiek roboty w majątku. Lipcowi udało się otrzymać pracę w charakterze pomocnika księgowego, którym był hitlerowiec Klim. Dla niemieckiego zarządu był tedy Lipiec akuratnym młodszym urzędnikiem – Herr Lipcem. W konspiracji zaś znany był jako „Zygand” – inspektor rejonu BCh. Prowadził dokumentację magazynową, miał dostęp do kartoteki zatrudnionych – i prowadził inspekcję szkolenia leśnych oddziałów, agitację oraz werbunek do szeregów BCh. Niejeden z młodych ludzi zatrudnionych w majątku jemu zawdzięcza swą nieobecność na liście wywożonych na roboty w głąb Wielkiej Rzeszy.

Kontaktował się z doktorem weterynarii Podbielskim. Doktor, cieszący się wielkim wzięciem jako weterynarz, pozostawał dla wtajemniczonych „Łomżą”. Był żywą gazetą. Za jego pośrednictwem rozchodziły się wiadomości podtrzymujące ducha lub sygnalizujące niebezpieczne dla okolicy posunięcia okupanta.

W miarę upływu czasu i przedłużania się wojny, coraz trudniej było w Liegenschaftom wypełniać wzorowo swe gospodarcze funkcje. W Puszczy Kozienickiej coraz częściej dochodzili do głosu chłopcy z BCh. Ośmielali się nawet napadać na hitlerowskie dobra. Więc i Liegenschaft Lipa otrzymał ochronę w postaci dwóch dziesiątków wartowników. Zbrojna załoga zmieniała się często. Ci, co zagrzali trochę miejsca, odchodzili przekazując posterunek innym. Nie można było ufać zbytnio tym obcoplemiennym ludziom, którym teraz w ciężkich czasach dla hitleryzmu chwilach, musiano powierzyć straż nad niemieckim mieniem. A trzeba było, bo front trzeszczał, a Herrenvolku ubywało. Dął już zbawienny wiatr z nad Wołgi. Z pogrzebaną u wrót Stalingrau armią Paulusa rosły nadzieje podbitych. Ciemiężeni podnosili głowy. Liegenschft Lipa pracował i nasłuchiwał.

Kotlina Ginących

Puszcza Kozienicka i jej nadwiślane okolice były widownią innych, wstrząsających faktów, do dziś niezatartych w pamięci mieszkańców dawnego Ubungsplatz Mitte. Tu latem 1941 roku roiło się od mundurów koloru feldgradu. Tu wraże siły koncentrowały swe dywizje do napaści na Kraj Rad. Tu potem zastępy wygłodzonych i obdartych jeńców radzieckich pracowały przy wznoszeniu nowych budynków i zagospodarowaniu terenu dla organizowanych Liegenschaftów. Nikt nie zliczy tych, którzy złożyli swe kości w tej ziemi, na której potem szumiało żyto. Przez Frontstalag 307 w niezbyt odległym Dęblinie, uchodzącym z jeden z największych na terenie Polski obozów jenieckich, przeszło swoją krzyżową drogę około 200 tysięcy żołnierzy radzieckich różnych narodowości. Blisko połowa z nich została tam na zawsze. Kładły ich pokotem za byle przewinienie salwy plutonów egzekucyjnych, wyniszczały choroby i głód. Ludzie upodobniali się do żywych szkieletów. W tym olbrzymim zbiorowisku nędzy, wróg poniewierał nie tylko ciała, ale starał się także łamać dusze. Rozbijał solidarność i jedność jeniecką. Głodem i terrorem dążył do tego, aby jeńcy stawali się w jego ręku powolnym narzędziem dla niecnych celów.

Literatura powojenne oddała już częściowo ogrom tych zbrodni popełnianych na ludziach, których jako jeńców miała chronić międzynarodowa konwencja. Radziecki pisarz J. M. Korolkow w swej powieści „Przez czterdzieści śmierci” przedstawił wstrząsający obraz hitlerowskiej perfidii, a jednocześnie oddał hołd tym, którzy okazali w czasie nieludzkiej próby wielkość charakteru. Opisał bohaterskie dzieje znakomitego poety tatarskiego Musy Dżaliła, organizatora powstania w batalionie tatarskim w Jedlni. Z Lipy niedaleko do Jedlni. Jej mieszkańcy pamiętają ów obóz mahometańskich legionistów, formowanych na rozkaz ideologa hitleryzmu Rosenberga. Pilnie strzegła tego obozu niemiecka żandarmeria polowa.

A jedna nie upilnowała.

Przewrotny wróg usiłował jednych pokonanych zniewolić do występowania z bronią w ręku przeciwko swej ojczyźnie, drugich zaś zmuszał do służby w oddziałach paramilitarnych na tyłach. W okresie, o którym mowa, coraz bardziej nabierał na sile ruch partyzancki w rejonie Puszczy Kozienickiej. Kontakty podziemnych oddziałów sięgały nawet poza druty obozów jenieckich. Przemycano ulotki w językach polskim, rosyjskim i niemieckim, dostarczano map. Wielu jeńców radzieckich zgłaszało się ochotniczo do służby na tyłach w nadziei, że zdołają skorzystać z pierwszej okazji , by zmylić czujność Niemców i znaleźć się w szeregach walczących za wspólną sprawę.

Ostatnia zmiana warty

Pewnego wiosennego dnia straż nad Liegenschaft Lipa objął nowy oddział złożony z 20 smagłych ludzi o kruczych włosach. Czujną opiekę nad nimi sprawował feldfebel Rose, prawnik z cywila, o wielkopańskich manierach, ale jadowitych nawykach żołdaka. Ustosunkowana mama, straciwszy dwóch synów na Ostfroncie, zdołała trzeciego „zadekować” w spokojnej służbie, z dala od świstu kul. Feldfebel starannie pilnował toku służby pełnionej przez czarnowłosych Gruzinów. Pod kluczem trzymał podręczny magazyn broni, dbał, by schodząca z posterunków zmiana zdawała natychmiast karabiny i wydzielone naboje. Gruzini byli spokojni. Nucili czasem tęskne pieśni. Ale nieufni byli i skryci. Feldfebel Rose doglądał zmian na posterunkach, przy stogach, przy magazynach, przy oborze. Księgowy Klim spokojnie sumował gospodarskie konta.

Niebawem oficjalne stosunki Gruzinów z zatrudnionymi w majątku Polakami uległy znacznemu ociepleniu. Rozwiązywały się wartownikom języki. Doktor Podbielski i jego żona mówiąca po rosyjsku dowiedzieli się bliższych szczegółów o losach tej grupki, która jesienią 1942 roku dostała się do niewoli podczas walk na półwyspie Kercz. Jeden z jeńców Tamazy Kunczulia pochodził z Batumi nad Morzem Czarnym. Był oficerem marynarki. Po zatopieniu okrętu walczył jeszcze na lądzie. Jednym z najmłodszych z grupy był żywy i ruchliwy, choć pełen godności, Sz. S. Babunaszwili. Nie wiadomo kiedy między nim a Podbielskimi zadzierzgnęły się nici szczerego zaufania. Żona doktora, pani Zofia znała gruzję z opowiadań swego ojca, który przed laty tam przebywał. Stąd chyba ta sympatia. Zaczęli darzyć życzliwością Gruzinów i chłopi, którzy nigdy z ich strony nie doznali jakichkolwiek przykrości. Pomału sprawy dojrzewały do swego pomyślnego finału. Gruzini nie taili przed przyjaciółmi myśli o ucieczce. Zanim znaleźli się tutaj, przeszli katusze tam, gdzie piach gryzło 40 tysięcy ich towarzyszy broni – w obozie jeńców w Goryniu.

Pewnego dnia Babunaszwili wręcz obcesowo zagabnął Podbielskiego: „Daj przewodnika, byśmy mogli iść do świata”. Doktor zaczął działać. Zwrócił się do „Zyganda”, aby przekazał gdzie trzeba, że „Łomża” ma ludzie o przerzutu. „Zygand” rzucił wieść w puszczę. Po tygodniu kwituje doktorowi wykonanie zadania. Tego i tego dnia, pod laskiem będzie stał ktoś, kto w ręku będzie miał żółte kwiaty. Niechaj jeden z Gruzinów uda się na spotkanie z nim o tej i o tej godzinie trzymając w ręku również żółte kwiaty. Ten ktoś rzuci przechodzącemu hasło „Tbilisi”. Gruzin winien dać odzew „Batumi”. Człowiekiem. Z którym odbyło się owo spotkanie był Piotr Mikos – kierownik grupy dywersyjnej BCh – „Ptak”. Omówiono do najdrobniejszych szczegółów technikę ucieczki. Doktor Podbielski ustalił z Babunaszwili cały scenariusz niebezpiecznego przedsięwzięcia tak, aby nie narazić polskich pracowników majątku. Wszystko miało się stać podczas kolacji we dworze, o której terminie wszyscy wtajemniczeni w akcję zostaną powiadomieni.

Pamiętna wieczerza

Doktor Podbielski stworzył okazję sam. Z racji swojego zawodu i funkcji pełnionej w majątku, zgłosił konieczność uboju „chorej” sztuki nierogacizny. Na taką okazję tylko czekali członkowie niemieckiego zarządu majątku. Ceremoniał świniobicia należał już do uświęconych tradycją wydarzeń w nudnym życiu w Liegenschaft Lipa. Sprawiono wieprzka. Zadymiły w brytfannach kiszki i podroby.
Kolacja zaczęła się o zmroku. Był wtedy wrzesień 1943 roku. W sali jadalnej zgromadzili się biesiadnicy. Honorowe miejsce zajął niemiecki administrator majątku. Po jego lewej ręce zasiadł księgowy Herr Klim, po prawej feldfebel Rose. Zajęli swe miejsce państwo Podbielscy, dzieci administratora, brygadziści. W sumie kilkanaście osób. Poszła w okrężne pękata karafka przedniego bimbru. I nagle, w chwili, gdy temperatura zaaranżowanej kolacji osiągnęła swoją rozgrzewającą wysokość, rozległ się krótki i gwałtowny łomot do drzwi, które natychmiast otwarły się z trzaskiem. Na progu stał Babunaszwili z automatem w ręku. Krótko i ostro rozległ się jego głos: „Ruki w wierch!” Biesiadnicy z uniesionymi rękoma ustawiali się posłusznie rzędem twarzą do ściany tak jak wymagał tego następny rozkaz. Sala zapełniła się uzbrojonymi Gruzinami. Jeden z nich podszedł do pierwszego z brzegu administratora, aby związać mu z tyłu ręce. Żeby łatwiej przeprowadzić tę operację przytrzymał kolanami automat. Z momentu nieuwagi skorzystał feldfebel Rose. Zwinął się, dał nurka między stojącymi, prysnął w otwarte drzwi do drugiego pokoju, a stamtąd przez okno do parku. W chwilę później rozległo się na dworze kilka szybkich strzałów. Nie spodziewał się feldfebel Rose, że cały dom jest obstawiony. Próba ucieczki została zlikwidowana.

Strzały nie były na rękę uciekinierom. Stwarzały niebezpieczeństwo przedwczesnego zaalarmowania żandarmerii, której lotne patrole często nawiedzały Lipę. Pośpiech dyktował inne rozwiązanie. Miano zamknąć wszystkich w piwnicy. Poprzestano na rozkazie nie opuszczania sali pod groźbą śmierci. W pewnym momencie, Babunaszwili, jakby coś sobie przypomniał; podbiegł do doktora Podbielskiego i nie szczędząc mu wymysłów kopnął go z taką siłą, że ten zwalił się n kanapę. Stało się to na oczach wystraszonego Herr Klima. Ostatni punkt reżyserowanego widowiska dobiegł końca. Gruzini zatrzaskując drzwi wybiegli na dwór. W sali żałośnie zwisał zerwany telefon. Podręczny magazyn amunicyjny feldfebla Rosego ział pustką. Bronią mazynawą zawładnęli uciekinierzy.

Za Wisłę w nieznane

Wyskoczywszy z budynku dopadli wozu z zaprzężonymi końmi. Leżała na nim załadowana ciężka broń, prowiant na drogę i nieco umundurowania. Ruszyli rzędem za skrzypiącym wozem. Była już noc. Opodal oczekiwał ich „Zygand”. Gdy minęli zabudowania dworskie, od „Zyganda” przejął ich „Ptak”. Od tej chwili on odpowiadał za bezpieczeństwo ufających mu ludzi i ich szczęśliwe doprowadzenie do zbawczej rzeki. Czterdzieści kilometrów przebyli w ciągu dwóch nocy. W dzień zapadali w lasy. Doprowadził ich „Ptak” nad Wisłę, gdzieś naprzeciwko Janowca. Obarczyli się cennym ekwipunkiem zabranym z wozu. Umówiony przewoźnik przeprawił wszystkich po kolei na drugi brzeg. Na nim czekał już wyznaczony do akcji ktoś z lubelskiego BCh. Oddali się pod jego opiekę i ruszyli w kierunku na parczewkie lasy.

Dopiero w kilka godzin po wypadku w Lipie została zawiadomiona żandarmeria. Skrupulatne śledztwo nie znalazło winnych. Świadectwo księgowego Klima, świadectwo wiarygodnego Niemca o poturbowaniu doktora Podbielskiego przez Babunaszwilego zdjęło z organizatora ucieczki ciężar podejrzeń. Życie w Liegenschaft Lipa potoczyło się swoim utartym torem. Nad nie4mieckim dobrem objęła już wachtę niemiecka straż. W dwa tygodnie po ucieczce, „Zygand” doręczył Podbielskim niezdarnie pisaną kartkę w języku rosyjskim: ”Proszli. Żywi i zdorowi. Posyłajem priwiet. B.”

Pamięć nie ginie

Mieszka znowu w rodzinnej Lipie Antoni Lipiec – „Zygand”, który swoje umiejętności oddaje rozwijającej się w pobliskim Głowaczowie Gminnej Spółdzielni. Dba Piotr Mikos – „Ptak”, by z kierowanego przez niego w Radomiu zakładu wychodziły jak najlepsze kafle na pożytek budującym się chłopom. Nie ma już obszaru Ubungsplatz Mitte. Nie ma Już Liegenschaftów. Doktor Podbielski od 1945 roku osiadł na Ziemiach Zachodnich, dokładnie na Ziemi Lubuskiej, w starym polskim Międzyrzeczu. Jest cenionym fachowcem i powszechnie szanowanym człowiekiem. Mieszka w tym samym domu przy ul. Staszica, gdzie przed dziewiętnastu laty zatrzymał się na pierwszy w tym mieście nocleg i gdzie nazajutrz po przyjeździe montował stary rower, by ruszyć nim w teren i wypełniać otrzymane zadanie. Od tamtej pory sprawuje opiekę weterynaryjną nad dobytkiem międzyrzeckiego powiatu.

Lubi zacisze domowe. Pani Zofia pracuje społecznie w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej. Jest radną MRN. Pasja pracy społecznej idzie za nią od młodych lat, od czasu, gdy była komendantką hufca harcerskiego w Łomży. Tam poznała męża i stamtąd wywodzie się jego pseudonim, którym posługiwał się w czasie swego pobytu w Liegenschaft Lipa.

Gdy odwiedziłem tę szanowną parę małżeńską, idąc śladami listu Sz. S. Babunaszwilego, nie sądziłem, że znajdę żywy dowód tych nici, jakie łączyły ludzi prawdziwych z prawdziwymi ludźmi. Pokazano mi sztambuch z serdecznym wpisem w języku rosyjskim, którego autorem był Tamazy Kunczulia, ów Gruzin z Batumi. O czym mówią jego słowa? Właśnie o tym, że przyjaźń zadzierzgnięta między tymi, którzy nie zatracili ludzkiej godności, a mężnie przeciwstawiali się szaleństwom barbarzyńców, że przyjaźń taka nigdy nie umiera. I stąd owo przyjazne wołanie z dalekiej Gruzji w poszukiwaniu druha, stąd też i odzew druhów, którzy taką przyjaźń cenią wyżej od złota.

***

Ucieczka, o której relacja wyżej, nie była faktem odosobnionym. Materiały historyczne z tego terenu dowodzą, że na terenie Puszczy Kozienickiej istniała zorganizowana współpraca miejscowych placówek BCh z jeńcami radzieckimi . Nawiązywały one z nimi kontakty i umożliwiały wyjście z lasu. W końcu marca 1943 roku uciekła pierwsza 10-osobowa grupa Tatarów z pełnym uzbrojeniem z obozu Jedlnia. Dryga grupa, również z Jedlni, w liczbie 50 ludzi, także uzbrojeniem, uciekła w maju. Grupa ta dzięki kontaktowi z BCh wymknęła się z pościgu. W końcu czerwca wyszło na wolność z bronią w ręku 150 jeńców radzieckich w Kruszynie. I dalej: na początku lipca – 30 jeńców z Wierzchowiny; 26 lipca – 27 jeńców z Grachówka; 29 lipca – 12 Tatarów ze Świerży Górnych (ci dołączyli do oddziału BCh pod dowództwem „Biloffa”). Ucieczka Gruzinów z Lipy była ostatnią. Przewodnikiem 4 grup jenieckich, które uciekały z Kruszyny, Wierzchowiny, Grachówka i Lipy – był Piotr Mikos. Zdołał również wyjść na wolność zakonspirowany w w obozie jeńców sztab radziecki, który te ucieczki inspirował.

P.S. Już po napisaniu tego artykułu, zawiadomił nas doktor Podbielski, że w dniu 8 lipca br. otrzymał serdeczny list od swego gruzińskiego przyjaciela. List ten przekazał naszej redakcji.

Oto jego fragmenty:

„Dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem radości. Często myślę o Was – pisze Sz. S. Babunaszwili – i wspominam nasze spotkania. Towarzysze, którzy dzięki Wam mogli uciec wraz ze mną i którzy pozostali przy życiu, wspominają Was z wdzięcznością i Wasz Bohaterski, ryzykowny czyn, jakim było zorganizowanie ucieczki naszej grupy. Niepokoiliśmy się bardzo o Wasze dalsze losy. Przecież Niemcy przy najmniejszym podejrzeniu o Waszym udziale w zabiciu niemieckiego oficera, nie oszczędzili by Was…

Po ucieczce przebywaliśmy przez jakiś czas w lasach łukowskich i parczewskich i często staczaliśmy boje z Niemcami. Miejscowi obywatele polscy informowali nas zawsze o obławach, które Niemcy często organizowali w celu uchwycenia naszej grupy. Po przeprawie przez rzekę Bug dołączyliśmy do radzieckich oddziałów partyzanckich działających w obwodzie brzeskim. W roku 1944 zostałem ciężko ranny i przewieziony do Moskwy do szpitala…

Bardzo Was proszę o przekazanie wyrazów pamięci i wdzięczności naszej grupy. Zapoznaliście mnie z tym towarzyszem. Prosimy także o przekazanie naszych gorących podziękowań owemu przewoźnikowi, który nas przeprawił przez rzekę Wisłę. Dziękujemy również wszystkim członkom podziemnej organizacji i uczestnikom kolacji zorganizowanej w celu umożliwienia naszej ucieczki.

Podajcie mi, proszę numer Waszego domowego telefonu i porę, o której można do Was dzwonić. Mój telefon domowy: 7-3-66.

Z wielkim szacunkiem i serdecznością – Szałwa Babunaszwili.

Jeśli zgadzacie się przyjechać do nas, jestem gotów zwrócić się do Waszej Ambasady w Moskwie w celu załatwienia sprawy”.

Włodzimierz Olszewski

Przeczytaj więcej historii