Historia

Tajemnica Doktora P., pierwsza część

Tajemnica Doktora P.

On był ułanem, a Zosią. Ta panie, jak ty nie będziesz umiał myśleć, to ty nic nie będziesz umiał. Rób co chcesz, koń i tak zdechnie. W harcerskim mundurku na wojnę. Schowaj pan tę statystykę, bo pana zamkną. Niech się dzieje co chce

Pełen podziwu patrzę i słucham, jak państwo Podbielscy, cierpliwie i bez widocznych śladów zmęczenia przyjmują u siebie w mieszkaniu te pielgrzymki ludzi z całej Polski, którzy przyjeżdżają do Międzyrzecza po owiany legendą lek, który jest ich nadzieją, a jakże często także ostatnia szansą. Zastanawia mnie, skąd biorą tyle niespożytej energii. I wydaje mi się, że wiem: wynika ona z życzliwego otwarcia dla spraw świata i drugiego człowieka w szczególności. Mocnego wewnętrznego przekonania, w czym stale wzajemnie się utwierdzają, że każdy ma tutaj do spełnienia jakąś ważną życiową misję, aby ją wypełnić musi tego bardzo chcieć i musi umieć.

Dla nich obojga tą życiową misją stała się sprawa „ich” leku. Leku, który od trzydziestu lat produkują i rozprowadzają sami, choć stał się, już rzec można, własnością publiczną mimo że oficjalnie nie zaakceptowaną, bo taka akceptacja to sprawa długiej i żmudnej walki. Doktor nauk weterynaryjnych Tadeusz Podbielski nieraz był już skłonny zwątpić w powodzenie i sens tej walki. Wtedy Zofia, jego najwierniejsza towarzyszka życia przychodziła mu z pomocą słowem otuchy i zachęty: nie załamuj się, zwycięstwo jest przed nami. Ale i bywało też, że kiedy w tej pracy się zagalopował nie bacząc na własne zdrowie, próbowała go nieco hamować: wolniej, odpocznij, człowiek ma przecież swoją wytrzymałość. Parę lat temu zaczęła o nim pisać książkę. Miała to być długa opowieść o życiu aktywnym, nieustającej walce z przeciwnościami losu i łamaniu sztucznych barier skostniałego myślenia, które często przybiera się w szaty złudnych, niby naukowych schematów, kanonów, które przeszkadzają iść na przód. Napisała początek, na dalszy ciąg nie ma czasu. Tę książkę pisze samo życie. Kiedyś w latach dwudziestych, gdy on był uczniem łomżyskiego gimnazjum, zaś ona uczennicą seminarium nauczycielskiego i harcerką, występowali w amatorskim teatrze. Do dziś pamiętają te patriotyczne przedstawienia wywołujące owację stuosobowej widowni, kiedy on występował na przykład w roli skazańca w „ Dziesiątym Pawilonie”. Te wzruszające sceny pożegnania z matką, gdy matkę grała jego przyszła żona. Jeździli po wsiach z „Krysią leśniczanką” lub z „ Zosią i ułanem”, w której to sztuce on był ułanem, a ona oczywiście Zosią. Później, kiedy ona została nauczycielką w Kolnie (i oczywiście drużynową w harcerstwie, przy czym to zainteresowanie harcerstwem, wyniesione jeszcze gdzieś tam z Połtawy w Rosji, dokąd w 1917 ewakuowano jej rodzinę z Suwałk, pozostało do dziś), a on studentem wydziału weterynarii na Uniwersytecie Warszawskim, te ich patriotyczne uniesienia dojrzewały, spełniały się w nowy sposób.

Teraz, kiedy doktor Podbielski przypomina swoje studenckie czasy, często przychodzą mu na myśl słowa profesora W. Profesor na nic nie miał czasu. Pochłonięty jakąś działalnością społeczną czy państwową często nie zjawiał się na wykładach, opuszczał zajęcia; stąd wymaga przede wszystkim samodzielnej pracy studentów, zaś gdy przychodził, mówił: „ Ja chcę was tylko nauczyć myśleć. Ta, panie jak ty nie będziesz umiał myśleć, to ty nic nie będziesz umiał, a jak ty będziesz umiał myśleć, to ty sam będziesz pisał książki ”. Doktor mówi, że uniwersytet dał mu szersze spojrzenie na życie, a dyscypliny, która w tym życiu jest niezbędna, nauczyła go podchorążówka kawalerii w Grudziądzu, a później służba w pułku. I tu młody absolwent weterynarii po raz pierwszy w życiu spróbował wyjść poza wyuczone formułki z książek.

Pewnego razu jeden koń w pułku zachorował na tężca. Koń był piękny, widoki na wyleczenie żadne, zwołano konsylium i zapadł wyrok: zastrzelić.

– Panie majorze – powiedział Podbielski do dowódcy. – Ja bym chciał poeksperymentować. Można? Spróbuję go wyleczyć. – Rób co chcesz, koń i tak zdechnie.

Młody lekarz weterynarii mieszkał przy ambulansie. Koń wisiał podwieszony na szelkach, skazany praktycznie na śmierć. – Powiedziałem jednemu z kanonierów: masz tu wygodny fotel, usiądź i pilnuj. Jeżeli ten koń będzie oddawał mocz, podstaw naczynie i złap ten mocz. I tak się stało. Później ja filtruję ten mocz, naciągam w strzykawkę i robię koniowi z tego zastrzyk. Co to było? To była autouroterapia. Wtedy modna była hemoterapia, pobierało się krew w jednym miejscu i wstrzykiwano w drugim. Tymczasem koń walcząc z chorobą wytwarzał antytoksyny, antyciała. One były w moczu. Trzeba było spróbować go tym leczyć. No i rzeczywiście koń wyzdrowiał.

Była to pierwsza samodzielna próba poszukiwania nowych metod leczenia zwierząt, wyjście poza uznane praktyki. Następne, choć już innego rodzaju, podejmie doktor Podbielski po wojnie w Międzyrzeczu. Ale tutaj przyjedzie już także bogaty w doświadczenia w pracy ze wsią. W latach trzydziestych, jako młody lekarz weterynarii w Łomży, potem w Kolnie, na Kurpiach, jeździł do rolników z wykładami, organizował spółdzielczość mleczarską, można powiedzieć – pomagał w organizacji nowoczesnego, opartego na racjonalnych zasadach rolnictwa. To było parę kilometrów od granicy niemieckiej, gdzie jednym z ważnych elementów tej pracy było rozwijanie patriotyzmu. Kiedy poświęcali i otwierali nową mleczarnię, chłopi ufundowali armii dwa karabiny maszynowe, niektórzy oddawali na jej potrzeby swoją krótka broń, a Podbielski jako prezes rady nadzorczej wygłaszał patriotyczną mowę. „ Zbudowaliśmy tę mleczarnię wspólnym wysiłkiem, ale trzymajmy się chłopcy, nadal razem, bo wróg blisko i szykuje się do wojny. Jeszcze odzyskamy to, co nasze „ – wyprzedzał historię. Wkrótce miał nastąpić wrzesień 1939.

Podbielskiego powołano do wojska. Jakież było zdziwienie, kiedy pewnego dnia do jednostki, w której służył, przyszła także za nim jego żona Zofia w mundurku harcerskim. Nie opuści go, powiedziała sobie, wzięła plecak, odnalazła go i cały czas towarzyszyła mu w tym wielkim odwrocie wojsk, potem znów marszu na Warszawę, jako sanitariuszka. Później, kiedy został zamknięty przez Niemców w obozie przejściowym, poruszyła niebo i ziemię, aby go stamtąd wyciągnąć. Zrobiła to przy pomocy Niemca nazwiskiem Paluszek, który był ordynansem oficera z jakiejś tam służby pomocniczej, niejakiego Altmana. Z tym Paluszkiem jeździła od jednej ważnej szyszki Wehrmachtu do drugiej, od miasta do miasta, aż dopięła swego. Ale bo i czego to nie dokona Zofia Podbielska, z domu Mogilnicka, herbu Lubicz, której matka z domu była Bagińska, herbu Ślepowron?

Do Międzyrzecza przyjechał Tadeusz Podbielski 10 lipca 1945. – Zostałem tu skierowany – mówi – przez Wojewódzki Urząd Ziemski w Poznaniu w celu objęcia w posiadanie przez polską administrację państwową tych ziem po 130 latach niewoli i zorganizowania obsługi weterynaryjnej. Byłem jedynym lekarzem weterynarii. Kiepska tu była na początku ta gospodarka. Kilkadziesiąt krów w powiecie, trochę koni, a ludności ciągle napływało zza Buga, z Poznańskiego, Kieleckiego…, obejmowała gospodarstwa. Po konferencji w Poczdamie Armie Czerwona przepędzała przez powiat za Odrę, do Niemiec, dla wyżywienia żołnierzy, spore ilości bydła i koni. No to część tych kulawych itd. Zostawała tutaj. Te koniki kulawe wyłapywało się, leczyło i rozdawało później osadnikom. Dobrze do gospodarki zabierali się byli fornale, parobcy, którzy kiedyś służyli w wielkich majątkach dziedziców. Rozwijało się to od 1948 roku.

Na przykład w Sierczynku, jeden z takich rolników, jak on przyjechał na targ do Międzyrzecza, to para koników u niego była już taka piękna, że jak jechał, to wydawało się, że jakby sam hrabia jechał, dumnie. Te koniki pięknie szły. Do tych koni dwa źrebięta, później hodował już pięć, sześć krówek i tak statystyka hodowli w powiecie rosła. Ale w czterdziestym ósmym przyszła kolektywizacja, dobrych gospodarzy uznano za kułaków i pędzono do spółdzielni. Więc ja znów pewnego razu spotykam tego gospodarza z Sierczynka, a wszystkich tu znałem, i pytam, co słychać, a on do mnie: Panie doktorze, rzucam to gospodarstwo, a piękne, że serce się kraje. Ja parobek z dziada pradziada pracowałem w tych dziedziców, nie raz dostałem po plecach szpicrutą czy kijem, ale to było mniej bolesne, jak teraz, kiedy mnie nazywano kułakiem, wyzyskiwaczem i wrogiem Polski Ludowej. Ja, kułak? I zlikwidowałem.

I tak po kolei likwidowali swoje gospodarstwa inni, zaś na spędach było coraz mniej krów także cielnych, i macior. I tak jak przedtem statystyka, słupki hodowli szły w górę, tak teraz następował gwałtowny spadek. Narady organizowali, przyjechał działacz z Cegielskiego w Poznaniu i inni działacze partyjni i mówili, jak tu te spółdzielnie organizować, bo kułaki dookoła, a ja mówię, że hodowla spada i wyciągam swoją statystykę. A oni na mnie, że doktor za kułakami obstaje, a to wrogowie ludu. No i jeden do mnie po cichu: doktorze, schowaj pan tę statystykę, bo pana zamkną.

Walczy więc Podbielski z licznymi chorobami zwierząt, leczy je, ale także zależy mu, żeby się hodowla rozwijała, więc nie omija go ta szeroko wówczas prowadzona walka o kolektywizację rolnictwa. Jak może, próbuje tępić wśród swoich współpracowników pijaństwo i nierzetelność, czym, jako wówczas bezpartyjny naraża się miejscowym władzom, które też znajdują się w samym centrum walki klasowej. Naraził się, bo akurat ten współpracownik był partyjny. Wezwał go sekretarz, żeby sprawę wyjaśnić, a na koniec powiedział tak: „ Myśmy dawno z wami porzundek byśmy zrobili, ale wyśta pożyteczny człowiek”. Trudno było w takiej atmosferze pracować, ale Podbielski nigdy się nie załamał, uczciwie robił, co do niego należało i za co go cenili. Ceniły go i władze, i cenili go rolnicy, którym, jak mógł, pomagał. A chłopi przychodzili i narzekali: „ Coś jest niedobrze, panie doktorze, krowy mleko tracą, chude są i nie żrą”. Sporo tych krów trzeba było skierować na ubój. Ale doktor Podbielski zaczął się wówczas zastanawiać, co może być przyczyną, dlaczego te krowy tak chorują? Z każdej krowy trzeba się rozliczać, bo wróg klasowy nie spał i zbyt wielkie ubytki mogły zostać potraktowane jak sabotaż. Trzeba to zbadać na miejscu.

Pojechał więc do Wielkiej Brzozy, gdzie ten problem buł najostrzejszy i pobrał próbki tamtejszej wody, siana, trawy oraz ziemi, a żona zawiozła to do badania do Zakładu Higieny w Poznaniu. Wyniki analizy okazały się niezwykle interesujące: znaczne niedobory kobaltu i miedzi, niewiele manganu. Brak wielu podstawowych składników mineralnych w ziemi i paszy jest przyczyną chorób zwierząt, pomyślał. Jak te niedobory uzupełnić? Kilka miesięcy poszukiwał kobaltu i innych składników, jeździł do Warszawy, Gliwic, do Gdańska, aż znalazł, co trzeba. Ale kiedy już miał ten kobalt, to oczywiście razem z instrukcją, że jest to środek trujący i stosuje się go tylko w farbiarstwie. Jeśli zatem chce go zastosować do leczenia krów, musi zacząć eksperymentować. Jak? Teraz przyznaję, że na początku pracował podobnie jak Pasteur czy Koch. Przygotował roztwór, który miał stężenie zawartości pierwiastka w organizmie i postanowił go wypić sam. – Niech się dzieje co chce – powiedział. – A Zosia zobaczyła, że ja to piję, tę truciznę i też wypiła. Musimy być razem zdecydowała.

Bronisław Słomka

Przeczytaj więcej historii