Historia

Krajobraz z dwugłowcem, 1975 r.

GLOSA DO DWUGŁOWCA
MACIEJ IŁOWIECKI
POLITYKA NR 4
25-01-1975

Artykuł oryginalny na samym dole.

TEMAT, podjęty w reportażu Marty Wesołowskiej, należy, co tu u krywać do tzw. drażliwych. Do tyczy zjawisk uznawanych powszechnie za wstydliwa – bo pozornie mających świadczyć o nieoświeceniu społecznym – i potępionych ostro przez instytucjonalną medycynę.

W dodatku łatwo go podłączyć pod wrażą „falę irracjonalizmu” i usłużni „podłączacze” pewnie się znajdą.

Ostatnio przecież w tzw. publika torach (u nas i na świecie) spoty kamy sporo historii, w których splot prawdy i oszustwami, nauki z szarlatanerią, jest tak pogmatwany, że trudno o pogląd obiektywny. W rezultacie jedni bezkrytycznie we wszystko wierzą – imni z góry we wszystko nie wierzą i obie te postawy nie wydają się godne pochwały.

Przyjmując pozycję „bezstronnego obserwatora” (w cudzysłowie, boć przecież wiadomo, jak trudno osiągnąć pełnię bezstronności), zdaję sobie sprawę, że nie jest to pozycja najwygodniejsza, naraża na ataki z obu stron, może poza tym stwarzać wrażenie, że przyjmujący przypisuje sobie prawo rozsądzania czegokolwiek. Muszę więc podkreślić że od tego jestem najdalszy. Usiłuję tylko – nie po raz pierwszy – zwracać uwagę na przynajmniej dwie rzeczy: że istnieje jeszcze nieco fak tów niewyjaśnionych i że należy je interpretować ostrożnie do czasu, aż zostaną zbadane metodami nauki. Będę wdzięczny, jeżeli przestanie mi się wmawiać coś więcej.

Po tej, niestety koniecznej, dygresji wracam do tematu. Otóż, jak wiadomo,

z n a c h o r s t w o należy do najstarszych zawodów świata. Dziś, w ostatniej ćwiartce XX wieku, w czasach niesłychanego rozwoju medycyny i powszechnej, łatwo dostępnej bezpłatnej (u- nas) służby zdrowia – powodzenie znachorów powinno budzić zdumienie. Łatwo tu oczywiście, ciskać gromy, przybierać pozy racjonalistów, walczących z zabobonami i ciemnotą, wyśmiewać ludzi, naiwnie ufnych w czyjąś moc ozdrowieńczą.

Cóż, samo słowo „znachor” budzi grozę. Zawiera, samo w sobie, ujemną ocenę, jest określeniem wartościującym, jakby z góry przesądza sprawę.

W języku polskim nie ma jednak innego określenia dla człowieka, próbującego l e c z y ć L u d z i metodami nie przyjętymi przez naukę i zwłaszcza – poza ramami instytucji do tego powołanej. Doktor P. właśnie tak robi – wszakże efekty tej roboty są społecznie pozytywne i istnieje pewna liczba osób, którym niezaprzeczalnie uratował zdrowie i być może – życie. Nazywanie Doktora P, znachorem byłoby niesprawiedliwe i nieuprawnione. Jednakże nie chodzi tylko o jednostkowa sprawę Doktora P. – chodzi o coś więcej i dlatego właśnie należało podjąć „drażliwy” temat.

Oto, moim zdaniem, sprawa ogólna i godna poważnego zastanowienia: dlaczego właśnie w epoce tak spektakularnych sukcesów medycyny i tak szerokiego upowszechnienia tych sukcesów ludzie garną się do znachorów. Nie upraszczajmy sobie zadania: garną się, i to coraz liczniej, nie tylko niewykształceni, ale właśnie ci wysoce uświadomieni.

Obok najróżniejszych przyczyn (a wśród nich i pewnych właściwości, psychiki Ludzkiej w ogóle, i różnych uwarunkowań społecznych, a także – jednak – i owej „mody na psychotronikę”) nie da się wykluczyć i takiej. Współczesna medycyna, zinstytucjonalizowana służba zdrowia zaniedbuje kultywowania niektórych wartości. Jest coraz bardziej ociężałą, skomplikowaną, bezduszną machiną do leczenia chorób, przypadków. Tak nastawiona jest organizacja, naucza nie – cała, jeśli można rzec, technologia współczesnego leczenia. Nie gromię broń Boże środowiska – po prostu takie mechanizmy wytworzyła cywilizacja t tak dzieje się na całym świecie.

Lekarze, uznani ~przez chorych za najlepszych, są nie tylko dobrymi specjalistami – są zwykle również dobrymi ludźmi. Są także – przepraszam – troszkę „znachorami” w pewnym tego słowa znaczeniu. Przy puszczam, iż nadchodzi czas, że środowisko lekarskie będzie musiało się zastanowić nad tymi sprawami zwłaszcza wobec coraz większego „utechnicznienia” medycyny t bezosobowości jej twarzy. Konieczność humanizacji medycyny dostrzegają zresztą najlepiej sami lekarze.

Co do konkretnego przypadku Doktora P: otóż jego idea wspomaga nia chorego organizmu tzw. m i k r o e l e m e n t a m i (tj. pierwiastkami, występującymi w środowisku i w samym ciele w ilościach śladowych zaledwie) nie jest absurdalna. Najnowsze badania coraz wyraźniej wsk zują na istotnie ważną rolę mikroelementów w ustrojach żywych, Inne badania (prowadzone w Polsce i na całym świecie) stwierdzają korelację między brakiem pewnych mikroelementów (w glebie, pokarmach itd.) a występowaniem i nasileniem pewnych chorób. Jest to nowe, może zresztą jeszcze nie całkowicie uzasadnione spojrzenie na etiologię nie których chorób – i jak często rzeczy nowe, napotyka opory w niektórych, tradycyjnie nastawionych (czy może ostrożniejszych) – kręgach naukowych. Niemniej, sprawa wydaje się godna uwagi.

Na temat innych metod (i ich interpretacji) Doktora P. wypowiadać mi się trudno, choć również nie odrzucałbym ich zbyt pochopnie bez sprawdzenia.

M. Wesołowska dała reportażowi tytuł „Krajobraz z dwugłowcem” owo dwugłowe cielę, którego czaszka wisi w domu doktora, jest symbolem czegoś w rodzaju „dwugłowości” i samego Doktora i otaczających go ludzi i może wielu spośród nas wszystkich. Jedna głowa, racjonalna, rozsądna, „urzędowa”, ostrożna – zaś w drugiej, której nikt nie lubi ujawniać, lęgną się zabobony, zdrożne chęci wiary w możliwość „cudownych uzdrowień”…

Nie, nie ma tu zbyt wielu dwugłowców! To właśnie ludzie trzeźwi i nie udający, że zjedli wszystkie rozumy, postępują w z g o d z i e ze zdrowym rozsądkiem, jeśli istnieją chorzy, którym kuracja Doktora po mogła, to nie są to żadne „cudowne” uzdrowienia, tylko wyzdrowienia zwyczajne. To znaczy, że Doktor -P. nie oszukuje, a leczy. Liczą się po prostu f a k t y. Nie spieram się, w jakim procencie działa tu „zasada placebo” (tj, wiara pacjenta w działanie – środka obojętnego), sugestia, ufność w wyzdrowienie – lekarze dobrze wiedzą, jak pozytywne przy nosi to skutki w terapii. Jeśli jednak istnieje kilka pewnych wyzdrowień z chorób uznanych za nieuleczalne, lub uleczalnych nadzwyczaj trudno – sadzę, że czas najwyższy, by metody Doktora P. spróbowano sprawdzić klinicznie. Gdy chodzi o zdrowie, chyba powinno się zapomnieć o różnych urazach, dumie zawodowej czy niechęci środowiska do outsiderów i w ogóle nie pomijać dróg nie przetartych.

Trudno przesądzić, czy leki Doktora są istotnie dobre, być może nawet, że w konkretnych wypadkach mogą komuś zaszkodzić (to zresztą mato prawdopodobne – gdyby tak było, chyba prokurator interweniowałby od razu).

Jest oczywiste, że ważnym obowiązkiem służby zdrowia jest obrona chorych przed oszukańczymi praktykami i czuwanie nad tym, by leczenie ludzi odbywało się w absolutnej zgodzie z aktualnym stanem wiedzy medycznej. Jednak trudno również nie zauważyć, że niechęć do wszelkich pomysłów spoza środowiska, lub spoza instytucji medycznych przybiera czasem rozmiary przesadne. A przecież czymś innym jest surowa kontrola znachorstwa, czymś innym – sprawdzanie różnych pomysłów, hipotez, leków ż metod tzw. medycy ny Ludowej.

Mówili mi lekarze – nie możemy sprawdzać wszystkiego, co kto sobie wymyśli, bo nie starczy nam czasu i środków na poważne badania. naukowe. Oczywiście. Nikt nie żąda sprawdzania wszystkiego”, tylko tych paru rzecz, które już w jakimś stopniu się sprawdziły. Być może, wynik będzie mimo wszystko negatywny.

A jeśli okazałoby się, że choć kilku ludziom można właśnie pomóc metodą Doktora P.?

Kto wówczas przyjmie odpowiedzialność, że badań poniechano?

MACIEJ IŁOWIECKI

podbielski-mikroelementy-tp2-artykul-1975r.

Artykuły Krajobraz z dwugłowcem

 

Przeczytaj więcej historii