Historia

Eliksir udanego życia

TO SIĘ W GŁOWIE NIE MIEŚCI

Eliksir udanego życia
Zenon Nowopolski

Dawno dawno temu – dokładnie 24 sierpnia 1939 roku – mobilizacja wyrwała go z rodzinnego Łomżyńskiego, gdzie prze żył ponad 35 lat, nie licząc przerwy na studia w Warszawie. Ani przez moment- nie pomyślał wówczas, że to jego pożegnanie z tą ziemią. Zaledwie zdążył powierzchownie zapoznać się z obowiązkami służ by weterynaryjnej w Samodzielnej Grupie Operacyjnej „Narew” – gdy któryś z podwładnych zameldował mu, że jest poszukiwany.

Nie, nie mógł się mylić! Harcerski mundur i przewieszona przez ramię torba i czerwonym krzyżem to mogła być, tylko jego żona Zofia z Mogilnickich herbu Lubicz. „Tylko w tej rodzinie kobiety -są takie uparte” – pomyślał z rozrzewnieniem, .przypominając sobie jednocześnie rodzinne opowieści o perypetiach jej babki, która wydeptała wszystkie ścieżki, aby wydostać męża a więzienia zaborcy. „Zgłosiłam się na ochotnika do sanitariuszy Zofia powiedziała to głosem, który z góry wykluczał wszelką dyskusję – Przecież nie mogę zostawić cię samego”

Znowu byli razem – przez ponad 30 dni walk i tułaczki. Teraz, po prawie 50 latach, wydają się one jedną wielką bitwą pełną rozpaczy i nadziei, przerywaną tylko godzinami lub wręcz minutami drzemki; często nawet na stojąco. Najpierw był bowiem wielki odwrót, a potem – przebijanie się w kierunku Warszawy, na pomoc; początkowo z SGO „Narew”, później niedobitka mi Podlaskiej Brygady Kawalerii gen. Kmicica-Skrzyńskiego, a następnie w SGO „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Ciągle pod obstrzałem lub bombardowaniem. I wreszcie cisza: generał uznał bez sens dalszej walk. W upokorzeniu powędrowali do twierdzy w Dęblinie. Ją (oraz inne kobiety) prze niesiono wkrótce do Radomia, a po kilku dniach zwolniono.

Natychmiast podjęła starania o zwolnienie męża, zbierała różne dokumenty, nachodziła niemieckich urzędników w ich biurach, a także mieszkaniach. Wrzucana – wracała innymi- drzwiami. Opór biurokratycznej machiny (a ściślej: niemieckiego urzędnika polskiego pochodzenia) został wreszcie przełamany. Tyl ko ona wie, że znaczący wpływ na decyzję miały jej rodowe precjoza. Ale znów byli razem. Zaproponowali mu pracę w Kozienicach lub Pionkach. Po namyśle wybrał niewielką rzeźnię w Głowaczowie. Tam powinno być spokojniej. Ale już po kilku tygodniach byli w samym centrum konspiracyjnej roboty. Przewozili tajne pisma i nielegalne dokumenty, przechowywali fałszywe kenkarty i ludzi czekających dla ich wyrobienie, prowadzili nasłuchy radiowe, a uzyskane w ten sposób wiadomości powielali i rozprowadzali wśród miejscowej ludności w formie ulotek. Współpracowali z Batalionami Chłopskimi i Armii Krajowej. To wszystko obok niemieckiego poligonu wojskowego.

Zofia wykorzystała swoje pedagogiczne wykształcenie i nauczała miejscowe dzieci. Przebywającym na terenie poligonu jeńcom wojennym dostarczali żywność i ciepłą odzież. Tadeusz był organizatorem akcji u wolnienia z obozu dwudziestu Gru zinów, którzy początkowo walczyli w polskim oddziale partyzanckim a później próbowali przebić się na Zachodnią Białoruś. (W pierwszej po łowie lat sześćdziesiątych prasa kielecka opublikowała listy – dowódcy tamtej grupy, dziś — głównego buchaltera sanatorium „Szachtior” w Chałtubo Szałwa Babunaszwili poszukiwał lekarza, który zorganizował ucieczkę jego grupy. Okrężnymi drogami gazeta dotarła do Zofii i Tadeusza, dzięki czemu doszło do wymiany korespondencji, a następnie – do wielu odwiedzin w Gruzji, serdecznych spotkań, zdjęć i artykułów w prasie.

Gdy wojna dobiegła końca, poznańskie władze administracyjne zaproponowały mu pracę w Rogoźnie. Nie bawili tam jednak długo, w czerwcu 1945 roku przenieśli, się do Międzyrzecza. On zakładał podwaliny powiatowej służby weterynaryjnej, ale szło mu opornie, bowiem był jedynym specjalistą na tym terenie. Ona ruszyła mu w sukurs, dojeżdżała do Poznania gdzie skończyła kursy weterynaryjne. Od tej pory już zawsze byli razem: od świtu do zmierzchu w terenie, a później – w domu. W trakcie jednego z wyjazdów ona uległa wypadkowi.

– To był taki stary, poniemiecki motocykl bez tylnego siodełka wspomina. – Na jego ramie ustawiliśmy więc zwykłe krzesło. Któryś z zakrętów okazał się zbyt ostry, a ja zapadłem chyba w krótką drzemkę, bo w ostatniej chwili wychyliłam się w niewłaściwą stronę. Długo leżałam chora, a Tadeusz częściej przebywał w domu.

To wtedy zaczął czynić pewne konstantacje, na które wcześniej nie miał czasu. Prowadził badania oceniające warunki żywieniowe zwierząt, głównie krów i kóz. Niedobory paszowe, które u nich stwierdził ukierunkowały jego pracę na badania zawartości mikroelementów w paszy, a następnie -, w glebie. Wielu urzędników przyjęło jego badania za niewytłumaczalne dziwactwo. „My tu staramy się, żeby paszy nie zabrakło o on wyjeżdża z ja kością” znacząco pukali się w głowę. On jednak nie ustępował, mimo trudności drugiej połowy lat czterdziestych W jego umyśle pow stał obraz zamkniętego cyklu przyczynowo – skutkowego gleba, trawa, zwierzę, mleko, człowiek. Zaczął więc pracować nad lekiem, który wzmacniałby organizm zwierzęcia jednocześnie wypróbowując go na sobie i na żonie. Coraz głośniej by ło a nich w okolicy. Do Międzyrzecza zaczęli przyjeżdżać ludzie którzy stracili już- nadzieję na wy zdrowienie własne lub swoich najbliższych. „Nie przerywać pobierania leków – ostrzegał ich. – Mikroelementy mają jedynie za zadanie wzmocnić organizm do walki z chorobą”

Nie, nie powie, że rozgłos wokół sprawy nie cieszył go. Sądził nawet, że pomoże w szybszym przeforsowaniu oficjalnego uznania mikroelementów w rozpoczęciu ich przemysłowej produkcji. Wkrótce dostrzegł jednak dziwną zależność: interwencyjne publikacje wywoływały wzmożone zainteresowanie je go osobą … prokuratury. Zaczęty się oskarżenia o leczenie chorych posiadania kwalifikacji. Do większości spraw jednak nie doszło, ponieważ trafiały na urzędników, których bliscy korzystali z mikroelementów. Pierwszy z procesów odbył się w latach pięćdziesiątych. Na rozprawie okazało się jednak, że tak dowodów na szkodliwą działalność mikroelementów. Ponownie sprawa wróciła na salę sądową w roku 1968. Obrona przedstawiła wówczas opinię dyrektora niewielkiego szpitala onkologicznego w -Wyrozębach koło Sokołowa Podlaskiego, w którym od lat stosowano specyfik. Oskarżony wygrał, ale przegrał dyrektor szpitala; wkrótce został zwolniony ze stanowiska.

Informacje o specyfikach TP-1 i TP-2 (to jego inicjały, chociaż patent na leki został po latach zarejestrowany na nich oboje) pojawiły się w czasopismach – także specjalistycznych – na całym świecie. Posypały się listy z prośbami, podziękowania i zaproszenia. Nasiliły się po audycji telewizyjnej. Cały czas poświęcili na produkcję obu specyfików, a także maści; do drzwi domu przy ulicy Staszica co chwila ktoś pukał z prośbą o nie. Międzymiastowa łączyła w ciągu godziny po kilkanaście rozmów telefonicznych z Polski i świata.

Kolejna teczka zawiera listy dwulicowców. Jeden z nich – firmowym papierze ważnego urzędu, chociaż prywatny: „Uprzejmie proszę Pana Doktora o udostępnienie mojemu szwagrowi produkowanych przez pana specyfików, gdyż żadne leki już mu nie pomagają, a lekarze dają mu najwyżej pół roku życia”. Następny na tym samym papierze nadal prywatny: „Szwagier zażywa Pana mikroelementy już dwa lata, a stan jego zdrowia poprawił się znacznie”. Natomiast trzeci – na tym samym papierze firmowym i podpisany tą samą ręką – ma już charakter urzędowy: „Informujemy, że nasze badania nie wykazały leczniczego działania Pana preparatów”. Inny; „Niestety, nie mamy możliwości przeprowadzenia doświadczeń na zwierzętach”.

– Czy to tylko zwykła ludzka zawiść, czy też lenistwo i wygodnictwo, niechęć do podejmowania ponadobowiązkowych działań? Czy ci sami ludzie robią u nas kolejny etap reformy? Jeżeli tak, to czarno widzę – rozważa dr Podbielski

Po latach doczekali się patentu na oba specyfiki. Nikt jednak nie chce do dziś podjąć się ich produkcji. Tymczasem Amerykanie złożyli doktorowi jednorazową propozycję, którą on jednak nie przyjął. Ostatnio zainteresowali się badaniami prowadzonymi przez prof. Tołpę. Przypuszcza, że jego preparat torfowy zawiera najprawdopodobniej identyczne składniki.
– Dopiero teraz widzę, że porwałem się z motyką na Marsa – mówi. Jeżeli nawet człowiek z tytułami naukowymi, zapleczem laboratoryjnym i ludzkim, a ostatnio nawet z pieniędzmi, ma trudności z przełamaniem wszystkich barier biurokratycznych, to co mam mówić ja prowincjonalny doktor nauk weterynaryjnych. Tego czasu nie uważam jednak za zmarnowany. Mam dowody na to, że pomogłem – wielu ludziom, niektórym przedłużyłem życie, innych oczekiwanie na nadejście śmierci uczyniłem mniej bolesnym. Wydaje mi się, że walczyłem o słuszną sprawę.

Dawno, dawno temu – jeszcze na początku lat dwudziestych – gdy on był uczniem łomżyńskiego gimnazjum; ona zaś uczennicą żeńskiego seminarium nauczycielskiego i harcerką, występowali w amatorskim teatrze. Do dziś pamiętają tamte patriotyczne przedstawienia wywołujące owacje widowni, kiedy to on występował w roli skazańca w „Dziesiątym pawilonie”. Jeszcze dziś łza kręci się w oku, gdy wspomina wzruszającą scenę pożegnania z matką, którą grała właśnie żona. Jeździli wtedy po okolicznych wsiach i zaściankach, chociażby z „Krysią leśniczanką” lub z „Zosią i ułanem”, w której on był ułanem a ona oczywiście, Zosią bo kimże innym?.

– Graliśmy nie tylko rzeczy mocno patriotyczne – mówi on – Pamiętasz występ w Jarnutach? – zaczyna recytować jaką rolę. – Grube ryby” Bałuckiego – zgaduje ona – Zaraz, kogo ja tam grałam? – zastanawia się a po chwili odpowiada kwestią z tej sztuki.

To już wtedy widziałam Tadeusza jako swego męża. Jego pobyt na studiach weterynaryjnych w Warszawie nie dawał jej spokoju. Wreszcie zdecydowała się na przerwę w nauczaniu i wyjazd na trzyletnią naukę w szkole gospodarstwa domowego i wiejskiego. Jednakże i w Warszawie, podczas ich „przypadkowych” i planowanych spotkań, mowy o ślubie nadal nie było.

W roku 1931 znowu była w Łom ży, bez niego jednak. Wróciła da pracy w szkolnictwie oraz działalności w harcerstwie, które było jej, pasją jeszcze, w seminarium. Początkowo funkcjonowała jako zastępowa, a później objęła – po Marysi Moraczewskiej – drużynę harcerską im. Emilii Plater, Dużym zaskoczeniem była dla niej propozycja objęcia funkcji komendantki hufca że żeńskiego – po znakomitej organizatorce, dh. Jawdyńskiej Współpraco wała wówczas z komendantem hufca męskiego dh. Stefanem Woyczyńskim. W wydawanym wspólnie pisemku „Czuwaj” opublikowała swój pierwszy w życiu artykuł – „Z teki harcerki”. Podpisała go pseudonimem „Lubicz”:

W październiku 1932 roku Tadeusz wrócił z wojska i objął stanowisko rejonowego lekarza weterynarii – w Piątnicy. To właśnie w tamtym okresie współpracował z księdzem Ciborowskim z Małego Płocka, który był autorem książki o owadach użytkowych, ale przede wszystkim zasłynął z wykorzystania pszczół i jedwabników do tkania szat liturgicznych, przekazanych następnie stolicy Apostolskiej i da dziś pozostających w tamtejszych zbiorach.

Młody aktywny i rzutki lekarz weterynarii, który jednocześnie nie stronił od działalności społecznej szybko został zauważony przez miejscowe władze. W roku 1934 starosta Syska zaproponował mu przeniesienie do Kolna. Zgodził się na to chętnie. Był już bowiem po ślubie z Zofią , a wyjazd pozwalał im na ucieczkę spod kurateli rodziny i podjęcie życia na własny rachunek.

W tym Kolno nie było już siedzibą władz powiatowych, a jego terytorium podzielono pomiędzy Ostrołękę i Łomżę. Przyczyną tej degradacji była m.in. podupadająca gospodarka oraz ciągłe niesnaski pomiędzy rolnikami i władzami. Starosta miął dla swego wysłannika jeszcze jedno ciche zadanie: odbudowę spółdzielczości mleczarskiej, a następnie – rolniczej. Na tamtym terenie rozwiązano bowiem w krótkim czasie spółdzielnie mleczarskie w Jedwabnem, Stawiskach i Turoś li. Ku upadkowi chyliła się spółdzielnia w KoInie, a miejscowa mleczarnia – q poniemieckich bara kach wojskowych – niszczała w o czach.

Ona uczyła w szkole i prowadziła szkolną drużynę harcerską, on nie tylko pełnił obowiązki rejonowego lekarza weterynarii- jedynego od Jedwabnego aż po Myszyniec – ale także przewodniczył radzie spółdzielni mleczarskiej. „Nie wybieramy do zarządu takich, którzy sprzedadzą nas za butelkę gorzałki” – grzmiał na wiejskich zebraniach. Ludzie słuchali go i wierzyli mu bez granic. Nie przyjęli nawet pożyczki od starosty i tylko i wyłącznie z własnych składek przy stąpili do budowy mleczarni w Kolnie. W kilku innych miejscowościach powstały zlewnie mleka.

Cieszył się z nowej mleczarni o prowadzał po niej gości nie tylko z Białegostoku, ale także z Warszawy, z dumą pokazywał im nowo czesne szwedzkie maszyny i urządzenia. Ale nadszedł dzień 24 sierpnia 1939 roku.

Oboje mają po 85 lat Wyglądają jednak na sześćdziesięcio latków, a zachowują się
ruszają jak sprawni fizycznie czterdziestolatkowie. Śmieją się natomiast i rozprawiają jak małolaty, które wyrządziły “niezłego psikusa niespodziewanemu gościowi: swym wyglądem; zachowaniem, a głównie – zapowiedzią życia do lat 120

Gorzowskie władze wojewódzkie czynią ostatnio przygotowania do uroczystości z okazji ich 85 urodzin oraz 55 rocznicy ślubu. Dr nauk weterynaryjny Tadeusz Podbielski zastanawia się czy to stosowna okazja, aby przypomnieć o 40 rocznicy ich bezskutecznych walk o upowszechnienie specyfików TP 1 i TP-2.

Zenon Nowopolski.

Przeczytaj więcej historii