Szukane:

Pierwiastki życia, 1989 r.

12 kwietnia 2021 12:52

JUTRO
1989
Pierwiastki życia

HARRISAMI MOŻEMY BYĆ WSZYSCY

Istotą profilaktyki jest przewidywanie jutrzejszych skutków wczorajszego działania
Julian Aleksandrowicz

Prawda jest taka, że od 40 lat nikt ze świata naukowego nie zainteresował się jego preparatem, który wrócił siły tysiącom ludzi. Nikt, prócz chorych, często przez oficjalne orzeczenie skazanych na śmierć.

SZCZYPTA SOLI

Stara, otynkowana na biało kamienica w środku miasta. Pod bramą już późną nocą ustawiają się sznury samochodów z rejestracjami z różnych województw. Przyjeżdżają też i dzwonią ludzie z całego świata. Czekają godzinami, bo to niewielkie miasto-gmina nie ma w centrum własnego hotelu, ani miejsca, gdzie można by wygodnie doczekać rana. Najbliższy zajazd znaj duje się 5 km dalej, nad jeziorem Głębokim, ale nie wszyscy o nim wiedzą.

Prelekcja odbywa się w samo południe. W niewielkiej piwniczce domu dra Podbielskiego.
Doktor wchodzi wejściem, które wiedzie wprost z mieszkania. Towarzyszy mu rodzina. Wnosi pudła z maściami i mikroelementami.

– To nie preparat na jakąś chorobę – zaczyna. – Nadal trzeba być pod kontrolą i opieką lekarzy prowadzących. Robić to, co każą. Mój śro dek, to tylko udoskonalenie leczenia. Przyspiesza gojenie się ran po poważnych operacjach, poprawia apetyt, trawienie, wypróżnianie, krążenie, reguluje system nerwowy, przyspiesza regenerację sił, wzrost ilości hemoglobiny zapewnia dotlenienie organizmu. Pod warunkiem, że jest się niepalącym.

Mnóstwo pacjentów przybywa tu już od wielu lat. Joanna Czubińska ze Skwierzyny niezachwianie i ślepo wierzy w cudotwórczą moc doktora. Od czasu, gdy jej siostrze zrobił się guz na mózgu. Lekarze dali jej miesiąc życia. Pani Joanna zaczęła w nią wlewać preparat. Było to 2 lata temu i siostra, choć przykuta do łóżka, żyje.

Zaczęła więc podawać krople całej rodzinie. Tak się złożyło, że obie jej synowe będąc w ciąży dostały anemii. Mikroelementy w ciągu kilku tygodni przywróciły im „dobrą” krew.

Tadeusz Polopczyk z Rawicza choruje od 9 lat. Zapalenie ślinianek i węzłów chłonnych skończyło się naświetlaniem, chemioterapią i operacją. Przez cały ten czas używa Tp-1 i Tp-2. Lekarze dziwili się, że tak sprawnie przebiega jego re konwalescencja. Nie przyznał się jednak, że sto suje mikroelementy.
Chłopak o kulach podnosi się. Idzie w kierunku doktora. Ma około 20 lat.

– To był wypadek. Trzy lata temu uderzyłem motorem w wózek. Złamanie otwarte prawej nogi w podudziu. Pół roku leżałem w gipsie, a po tem zabrali się do operacji. W szpitalu w Kaliszu wkręcili blachy, zrobili przeszczep. Chodziłem przez jakieś dwa miesiące, a potem już nigdy więcej.
– Głaskać, często głaskać. Leciutko, opuszkami palców, jakbyś grał na pianinie. No i smarować, najwięcej Tp-2. Ręce doktora przesuwają się w powietrzu wzdłuż złamania. Nie dotyka nogi. – Czuję lekkość, swobodę, coś ciągnie nogę w dół.. – Za dwa miesiące przyjedziesz z lepszymi wynikami.

Preparaty są dwa, Tp-1 i Tp-2. Różnią się stężeniami.

[Informacja nieaktualna – preparat jest teraz tylko jeden TP2. Wszystkie aktualne informacje i formularz zamówienia są na stronie www.podbielski.pl]

– To nie koliduje z lekarzami – przypomina doktor – tylko wspomaga.

Tam, gdzie nie ma czasu, gdzie ważna jest każda godzina już po 3-4 dniach przechodzi się na Tp-2. Oprócz systematycznego picia można z niego robić jeszcze okłady na bolesne miejsca, płukanie przy chorobach gardła, zapaleniu oskrzeli, hemoroidach, owrzodzeniu, nadżerce, mięśniakach, a także inhalacje i smarowanie, najpierw mocne, intensywne, a potem lekkie, delikatne. – Harrisami możemy być wszyscy – te słowa wywołują absolutną ciszę. – Musimy tylko umieć dbać o swoje zdrowie.

PIERWSZA SŁUŻBA

Zaczęło się zaraz po wojnie. Wojewódzki Urząd Weterynarii z Poznania zlecił mu zorganizowanie w Międzyrzeczu służby weterynaryjnej.

Zaraz na początku zauważył, że w niektórych miejscowościach, mimo dorodnych łąk, bydło wyglądało marnie. Wszystkie dostępne wówczas środki poprawienia jego kondycji były bezskuteczne, a nawet pogarszały stan. Pobrał próby z gleby, słomy, trawy i wysłał do Instytutu Gleboznawstwa i Nawożenia w Poznaniu. Już po 2 tygodniach tajemnica się rozwikłała. Brak w glebie kobaltu, miedzi i magnezu.
Na własną rękę zdobywał składniki do robie nia preparatu. W efekcie powstał patent, „tajemnica doktora” złożona i zapomniana na zawsze w Urzędzie Patentowym.

Najpierw podawał mikroelementy zwierzętom cierpiącym na brodawczyce skóry. Skutki były zaskakujące. W ciągu kilku dni poprawiła się ogólna kondycja. I wtedy zastanowił się, czy mikroelementy nie mogą być równie skuteczne dla człowieka.

– Próbował sam na sobie – mówi żona, Zofia Podbielska. – Codziennie po kropelce, potem .łyżeczce. Mówię mu, Tadziu jeżeli tobie ma się coś stać, to ja muszę być z tobą. Piłam ten środek z nim.

I STANĄŁ PRZED SĄDEM

Po kilku latach Podbielski stanął przed sądem. A spowodował to artykuł Józefy Radzymińskiej, która w piśmie przeznaczonym dla Polonii zagranicznej napisała: „Tysiące ludzi zawdzięczają mu zdrowie i życie”. Więcej nie było trzeba, bo nasze prawo nie zezwala na uprawianie praktyk medycznych ludziom nie posiadającym uprawnień. Oskarżony bronił się sam, bez pomocy adwokata. Przesłuchano dziesiątki świadków. Tych uleczonych, wobec których medycyna okazała się bezradna. Znaleziono u niego ponad tysiąc listów z podziękowaniami. Chodzenie ich tropem nie wykazało, że komuś zaszkodził. Mimo to uzasadnienie wyroku uniewinniającego brzmiało niejednoznacznie.

Z PRZYMRUŻENIEM OKA

Międzyrzeckie środowisko lekarskie preparat Podbielskiego traktuje na ogół z przymrużeniem oka. Nie szkodzi, ale i pomóc za wiele nie może. Zapytani o zdanie lekarze zgodnie twierdzą, że nie znają osobiście pacjenta który wyleczył się dzięki kroplom weterynarza, nie znają też takiego, któremu by one zaszkodziły. Aleksander Zielonka, dyrektor międzyrzeckiego ZOZ-u i jednocześnie krajowy specjalista ds. organizacji zdrowia, określa się mianem przyjaciela doktora Podbielskiego. Mimo, że sam znajduje się w towarzystwie propagują cym powrót do naturalnych metod dba nia o własne zdrowie, w mikroelementy doktora za bardzo nie wierzy.

Jako lekarz wie, że są takie postacie raka, które wynikają w całości właśnie z niedoboru
mikroelementów. Przy regularnym ich uzupełnianiu objawy choroby mogą zaniknąć, co nie znaczy, że rak został z organizmu wyrzucony. Preparaty Tp-1, Tp-2 są świetne jako uzupełnienie leczenia.

NAUKA MILCZY

O preparacie doktora Podbielskiego z naukowego punktu widzenia niewiele można powiedzieć. Do tej pory dokładnie nie przebadała go żadna polska placówka naukowa. Mimo, iż mówi się o tym fenomenie od ponad 40 lat.

W r. 1976 Instytut Onkologii im. Marii Skłodowskiej-Curie z Warszawy wydał: orzeczenie:
Po zapoznaniu się z materiałem w sprawie mikroelementów na choroby onkologiczne stwierdza się, że na podstawie tych danych nie można nic więcej powiedzieć o wpływie owych substancji na organizm zwierząt i człowieka (…) Można wy ciągnąć wniosek, że sole kobaltu (chlorek kobaltowy) mają wpływ na proste reakcje utleniania, działają podobnie jak enzym (…) Stworzenie precedensu (zastosowanie tych substancji w klinice) dającego w pewnym sensie „poparcie naukowe” dla działalności doktora Podbielskiego otworzyłoby drogę dla podobnych spraw… Podpisali lek. med. Józef Zborzil, Zbigniew Wronkowski i Piotr Siedlecki.

Doktor Podbielski nie rezygnuje. Sam przyzna je, że nie jest naukowcem, fachowcem, ale przez tych wiele lat tyle na ten temat przeczytał, tyle wykonał na własną rękę i na własnej skórze do świadczeń, że nie można go traktować jak laika.

Wespół z Akademią Medyczną w Warszawie i PAN prowadzi eksperymenty z oddziaływaniem pierwiastków na bakterie chorobotwórcze. Praca jest obszerna, poparta naukowymi dowodami, ale od wielu lat nie można jej opublikować. Je dyna, w miarę pełna analiza składu chemiczne go preparatów Tp-1 i Tp-2 została przeprowadzona przez amerykański Whiterberg Uniwersytet w 1976 roku.

Doktor Podbielski został także zaproszony 30 lat temu do Kliniki Onkologii w Gliwicach. Tamtejszy dyrektor byk zaskoczony, że jego pacjent ki, których beznadziejny stan pamiętał, po kilku latach zgłosiły się całe i zdrowe, te lata zyskały dzięki ożywczemu działaniu mikroelementów. Wizyta doktora w Gliwicach miała być początkiem badań na myszach. Od trzech dziesiątków lat nie dostał odpowiedzi.

„Chłopska Droga” z września ubiegłego roku (nr 36) zamieściła opinie dwóch naukowców z Pracowni Biofizyki i Biochemii Instytutu Parazytologii PAN. Profesor Wanda Barbara Borzemska prowadziła badania na chorych kurach, które z lekarsko-weterynaryjnego punktu widzenia po winny być zlikwidowane. – Po podaniu kurom preparatu Podbielskiego – mówi – u piskląt wyklutych z jaj chorych kur ujawniły się cechy niezwykle. Zaniknął szereg schorzeń patologicznych, przede wszystkim deformacje kośćca.

BŁĘDNE KOŁO

– Mój preparat od kilkudziesięciu lat mógłby być dostępny w aptekach – uważa doktor Podbielski. – Cała moja walka poszła na marne. Przecież ja nie żądam dla siebie, i tak długo żyję. Przy dzisiejszym stanie środowiska, nieracjonalnym i nieodpowiednim odżywianiu się mikroelementy są dla organizmu niezbędne. Po wie lu latach doświadczeń sam doszedłem do idealnego składu. Nikt mi w tym nie chciał pomóc. Tp-1 i Tp-2 zawierają między innymi sole kobaltu, żelaza, miedzi, manganu, cynku i wielu innych pierwiastków. Jest to zestaw mikrosoli. W potrzebne składniki zaopatruję się w centrali chemicznej, choć często z dużym trudem. Pod stawą oddziaływania jest fakt, iż witamina B12 są czy się z cząsteczkami kobaltu, co go wzbogaca, a to z kolei wzmacnia siły obronne organizmu.

Nazwę dla preparatu wymyślił jeden z dziennikarzy, też pacjent Tadeusza Pod bielskiego. Zatytułował swój artykuł „To pomaga”. I tak już zostało. Choć złośliwcy kojarzą tę nazwę z inicjałami doktora.

Ostatnio na Zachodzie kuracje homeopatycznymi dawkami soli mineralnych i metali zostały określone jako fanatyczna moda. Powstały nawet specjalne firmy farmakologiczne, które tą tylko dziedziną się zajmują. Nie sam kobalt, ale i miedź, mag nez, żelazo, a nawet złoto są nagminnie połykane, i to z dobrymi efektami.

W Polsce nadal niekonwencjonalne metody leczenia podciąga się pod wspólny mianownik ze znachorstwem i szarlatanerią.

Przypadek dra weterynarii Tadeusza Podbielskiego z Międzyrzecza jest najlepszym przykładem bezskutecznej walki z biurokracją w naszym kraju.

BOŻENA STĘPIEŃ BEATA
HANUSIK-ZNAMIROWSKA

Tajemnica TP, 1983 r.

12 kwietnia 2021 12:52

STOLICA
13-11-1983

Tajemnica TP

Co robi człowiek, który stracił nadzieję wyleczenia się metodami konwencjonalnymi? Szuka niekonwencjonalnych, upatrując w nich ostatniej deski ratunku. Nie kolidują one na ogół z terapią zalecaną przez oficjalną medycynę, a bywa że wspierają ją skutecznie za zgodą i wiedzą lekarzy. Tak dzieje się w przypadku działalności Cliva Harrisa, kilku rodzimych bioenergoterapeutów, a także dra Tadeusza Pod bielskiego. Ten ostatni również wykorzystuje swoje właściwości bioenergetyczne do leczenia pacjentów, ale to nie one napędzają tłumy do jego domu w Międzyrzeczu. Magnesem są mikroelementy.
W 1945 roku lekarz weterynarii Tadeusz Podbiel ski (doktorat otrzymał w 1971 roku) został skierowany na Ziemie Zachodnie zorganizowania tam państwowej służby weterynaryjnej.

-Zauważyłem, że krowy przywiezione przez przesiedleńców łamią sobie nogi, chudną, a nawet zdychają z głodu stojąc po pas w soczystej trawie. Zjawisko to występowało ze szczególnym nasileniem we wsi Wysoka Brzoza. Posłałem próbki ziemi do badania i co się okazało.

Doktor pokazuje pożółkłą kartkę z analizą Instytutu Uprawy Nawożenia i Gleboznawstwa w Poznaniu. Stwierdzono brak w glebie miedzi i kobaltu i zaledwie ślady manganu. Brakujące mikroelementy doktor sprowadził i zrobił z mich lekarstwa. – Nie mogłem eksperymentować na krowach , bo kobalt to trucizna. Gdyby któraś zdechła, oskarżono by mnie o sabotaż. Był to przecież rok 1950 -z każdej padłej krowy musiałem się rozliczyć. Postanowiłem więc wypróbować to na sobie. Żona zobaczyła i w krzyk: jak mamy umrzeć to razem. Daj mnie też. No i nie umarliśmy.

Na krowy lekarstwo wywarło zbawienny wpływ zaczęły przybierać na wadze i dawać więcej mleka. Zachęcony powodzeniem doktor pomyślał: pomogło bydłu, powinno pomóc ludziom i rozejrzał się po zagrodach. A z ludźmi też nie było dobrze, nie mieli apetytu, kobiety cierpiały na chroniczne bóle głowy, dzieci rozwijały się z opóźnieniem. Wielokrotnie terapia okazywała się skuteczna Dr. Podbielski szybko doszedł do wniosku że mikroelementy uzbrajają człowieka do walki z chorobą stanowiąc uzupełnienie normalnego leczenia.

Lekarstwo, które otrzymują pacjenci, mieści się w dwóch malutkich buteleczkach: pierwsza zawiera sole kobaltu, druga sole kobaltu, żelaza i miedzi, magnezu, cynku i innych. – Skutki są różne – mówi doktor. – Niektórzy już po trzech dniach wydalali kamienie, tak dobrze działa to na nerki. Poprawia apetyt i trawienie, krew, nerwy i ogólne samopoczucie. Przybywa czerwonych ciałek, a więc tlenu. Im więcej tlenu tym organizm silniejszy w walce z chorobą.

Przy niedotlenieniu szerzą się wszelkiego rodzaju choroby, szczególnie artretyzm, reumatyzm i nowotwory. Tlen i żelazo zabijają zarazki. A lekarstwo rozszerza tętniczki w miejscach zaatakowanych, dopuszczając do nich zwiększone porcje tle nu. Jest tylko jeden warunek: nie wolno palić papierosów.
Papierosy doktor uważa za najgroźniejszego wroga ludzkości. I na dowód prezentuje zdjęcia potomstwa palaczy z przerażającymi guzami nowotworowymi. – Paliła w czasie ciąży i proszę tak wygląda jej dziecko. To zbrodniarka! Kiedyś przyjechał do mnie młody inżynier z Wrocławia po lek dla 5-miesięcznego dziecka. Wyprawili chrzciny, a następnego dnia dziecko odwieźli do kliniki konające. Zapytałem, ilu palaczy było na przyjęciu. Naliczył ośmiu. Zaprosił najbliższą rodzinę, żeby zamordować dziecko! O tych sprawach trzeba mówić głośno, żeby wszyscy wiedzieli, co ich czeka. Jeśli w domu ktoś pali, ta tam nie ma zdrowia. Nie ma i nie może być. co robi papieros? zwęża naczynia krwionośne hamując dopływ krwi do miejsc zaatakowanych chorobą. Kto nie pali, nie siedzi w dymie, to tak, jakby palił.

Lek służy nie tytko do picia. Można z niego robić okłady, inhalacje, płukanki i irygacje.
– Miałem kilka zadziwiających przypadków. Kobieta z naszego województwa po jedenastu poronieniach straciła już nadzieję na dziecko Zaczęła to pić, zrobiła klika płukanek i co? Córka jest już po maturze. W Ameryce mam znajomą panią profesor, która miała podobne kłopoty. Posłałem jej lekarstwo i urodziła bliźniaczki. Jedna z nich skończyła biologię.

Będąc na studiach powiedziała swojemu profesorowi, że jest dzieckiem mikroelementów. Uczelnia dała jej stypendium i stworzyła warunki do prowadzenia do świadczeń. Wyniki okazały się rewelacyjne.
O przeprowadzenie podobnych badań w Polsce dr Podbielski ubiegał się przez wiele lat, wreszcie sam zabrał się do tego. Wyniki opublikował w biuletynie PAN i upowszechniał na licznych sympozjach naukowych. Z ogromną pasją robi to do dziś, usiłując zainteresować lekiem oficjalną medycynę.

W 1979 roku prof. Koszarowski stwierdził w wywiadzie dla „Literatury”:
„Dr Tadeusz Podbielski, który prowadził badania nad zwierzętami, ma również wiele poświadczeń od ludzi, którym jakoś po mógł. Skromny ten i bardzo rzetelny człowiek zastrzega jednak, że przyjmując mikroelementy nie należy przerywać oficjalnej terapii. Ostatnio prze prowadzono cykl badań nad mikroelementami w Instytucie Biologii Doświadczalnej. Okazało się, że zakłócenia w gospodarce mikroelementów powodują zaburzenia odpornościowe organizmu…”

Specjaliści którzy zbadali lek orzekli jednak:
„Stwarzanie precedensu (zastosowanie tych sub stancji w klinice) dającego potwierdzenie dla dr Tadeusza Podbielskiego, że te preparaty rzeczywiście mają wartość terapeutyczną i nadanie w pewnym sensie ‘poparcia naukowego’ dla działań dr. Podbielskiego otworzyłoby drogę dla podobnych spraw…”
Tymczasem wieść o cudownym leku rozeszła się po całym kraju i do dra Podbielskiego ciągną tłumy. Jego sława zaczęła się od wyleczenia psa chorego na raka. Sanitariusz który był świadkiem -udarnej kuracji z zaproponował, żeby doktor zajął się jego umierającą na raka sąsiadką. Udało się ta żyła jeszcze 17 lat. Jeżdżąc do Warszawy na badania kontrolne opowiadała innym chorym w jaki sposób się wyleczyła. Ludzie zaczęli się dobijać o lek widząc w nim ostatnią szansę.

W 1956 lekiem zainteresowała się prasa. Dziennikarz z „Głosu Wielkopolskiego” był sceptyczny. Zbierają opinie o działalności doktora odwiedził miejscowego sekretarza partii. Zapytał go, co sądzi o tym, że weterynarz ludzi leczy. – Prawdę mówiąc on i mnie pomógł, odpowiedział sekretarz – Leczyłem się w Poznaniu i nic. Podbielski dał mi swoje lekarstwo i patrzcie, towarzyszu redaktorze, jestem zdrowy i pracuję.

Publikacji prasowych przybywało. W 1966 roku, po artykule pt. „Kim jesteś, doktorze P.?”, zamieszczonym w „Gazecie Zielonogórskiej”, państwo Pod bielscy przeżyli prawdziwy najazd. Ludzie pchali się drzwiami i oknami. Doktorostwo zrejterowali do Warszawy. Tutaj doktor zabrał się do pisania elaboratu do ministra zdrowia. Minister wysłuchał, zaprosił na następną rozmowę, ale wkrótce zmarł. Przed powrotem do Międzyrzecza doktor wstąpił do pro kuratora wojewódzkiego prosić o taki papier: „Za brania się dr. P. leczyć ludzi”. Ale prokurator odmówił. W 1967 roku doktor usłyszał w ministerstwie, że ma pilnować bydła i nie wtykać nosa w ludzkie sprawy – Ale czy ja mogłem pozostać już tylko weterynarzem?

Wizyta u prokuratora okazała się prorocza. Działalnością doktora zainteresowała się milicja. Zajęto ponad 100 listów od pacjentów w kraju i za granicą oraz notes z zapiskami doktora. Dwa lata trwały przesłuchania łudzi. w końcu doszło do rozprawy. Oskarżono doktora o to, że nie posiadając uprawnień leczył ludzi i sprzedawał leki. Doktor nie miał adwokata, bronił się sam, a raczej bronili go pacjenci i ich listy.

Został uniewinniony, a uzasadnienie orzeczenia było istnym panegirykiem na jego cześć, jako że:
„działał bezinteresownie nie żądając za płaty za stosowane leki, kierował się pobudkami humanitarnymi, wiedząc, że stosowane przez niego leki przynoszą ludziom ulgę, na co miał dowody w postaci licznych listów z podziękowaniami od chorych…”

Nawet lekarze wystawiali chorym recepty na jego specyfik, a on sam traktował go jako środek pomocniczy przy zalecanej przez lekarzy terapii. Nie czynił też starań żeby pozyskać chorych.
„Nie było jego winą, że podawanie sensacyjnych wiadomości w prasie spowodowało olbrzymi na pływ ludzi i to nie tylko nieuświadomionych, ale piastujących wysokie stanowiska naukowe, wojskowe i inne…”

O tym że komuś pomógł, doktor dowiaduje się często dopiero po latach. Rejestru chorych nie pro wadzi, bo to przekracza jego możliwości. Z listów pacjentów wynika, że lek jest dobry na wszystko. Zdrowy rozsądek nakazuje jednak sceptycyzm: cudowne leki nie istnieją. Listy dziękczynne piszą zaś Ci którzy wyzdrowieli. Pozostali milczą i ta milcząca większość przemawia, wbrew pozorom bardziej na korzyść leku. Nie ma bowiem żadnego, dowodu, by lek komukolwiek zaszkodził, a podstawowa zasada medycyny głosi: primum non nocere.

Prof. Julian Aleksandrowicz wypowiadając się w 1975 roku na temat leku stwierdził na łamach „Dziennika Ludowego„: Dr Podbielski uczciwie przedstawił mi swoje leki, proponując zastosowanie ich moim pacjentom. Analizę tych specyfików przeprowadził Instytut Ekspertyz Sądowych i wynikało z niej: że zawierają one w określonych proporcjach biopierwiastki jak: kobalt, cynk; magnez. Niestety prób klinicznych nie mógł przeprowadzić ponieważ leki proponowane przez dr: Podbielskiego nie otrzymały przewidzianego przez Instytut Leków dopuszczenia do stosowania ich w praktyce.

Wydaje się, że to szkoda, ponieważ znam kilka faktów, co prawda tylko z opowiadań osób trzecich – niemniej autorytatywnych – kiedy kuracja dr Podbielskiego pomogła, nigdy zaś nie zaszkodziła.
Uważam, żadna inicjatywa, która zmierza do niesienia ulgi cierpiącemu, nie powinna być potępiana, zwłaszcza gdy my, lekarze jesteśmy bezsilni. Pasteur też nie był przecież lekarzem, a wiemy, że medycyna wiele mu zawdzięcza”.

Docent Stanisław Grabiec, kierownik pracowni biochemii i biofizyki Zakładu Parazytologii PAN stwierdził w reportażu „Mikroelementy Podbielskiego” wydrukowanym w „Ekspresie reporterów”, że lekarstwo nie jest preparatem przeciwko konkretnym chorobom, tylko służy zwiększaniu odporności organizmu. I w tym tkwi chyba sedno sprawy. Dlaczego więc do tej pory nie zainteresowano się lekiem oficjalnie?

Polski system rejestracji leków jest bardzo surowy i chwała mu za to. Lek trzeba najpierw sprawdzić w eksperymentach ze zwierzętami, później na losowo wybranych grupach chorych. Badania są tak skomplikowane, że bez przemysłu farmaceutycznego żaden lekarz klinicysta się ich nie podejmie ponieważ to przemysł właśnie ocenia wiele istotnych parametrów leku. W przypadku mikroelementów warto chyba zaryzykować przeprowadzenie badań.

Dr Podbielski zbiera życzliwe opinie i obietnice, które są później dotrzymywane, ale nie traci nadziei. Skończył 80 lat i sam stanowi znakomitą reklamę swojego leku. – Gdybym był lekarzem medycyny, sprawa wyglądałaby zapewne inaczej – mówi i zaraz uśmiecha się bo TP – lek, który nosi jego inicjały, działa tez dobrze na samopoczucie.

Autor: Ewa Dobrowolska

Śladami naszych publikacji, 1985 r.

12 kwietnia 2021 12:52

85.10.23
CHŁOPSKA DROGA

Śladami naszych publikacji

Gdzie przyjmuje doktor Podbielski.

Po artykułach o leczeniu mikroelementami, czyli Tp-1 i Tp-2 – wynalazku doktora Tadeusza Podbielskiego – worek się rozsypał z listami od czytelników. Napłynęło ich kilkadziesiąt.

Rzecz zrozumiała – mikroelementy doktora Podbielskiego bowiem są rzeczywiście rewelacyjne i każdy – zwłaszcza chorzy nieuleczalnie, chociaż działanie preparatów Tp-1 i Tp-2 przeczy takiemu określeniu – pragnie być zdrowym. Rozumiem więc tych czytelników, którzy proszą o adres doktora Tadeusza Podbielskiego; tym bardziej że – jak pisze pani Genowefa Wojciechowicz z Radomia – „publikacje te, tak obrazowa przedstawione, wywołały wielkie wrażenie i nadzieje ludzi bardzo nieszczęśliwych, cierpiących na choroby nowotworowe…” Nie mogę natomiast zgodzić się z tymi czytelnikami, którzy mają mi za złe, iż nie podałem adresu doktora Podbielskiego, skoro tak pochlebnie zaprezentowałem jego wynalazek.

Wyjaśniam przeto – o leczeniu mikroelementami Tp-1 i Tp-2 napisałem nie dlatego, by rozsławić nazwisko doktora Podbielskiego ani przysporzyć Mu pacjentów; temu Pięknemu i Dobremu Człowiekowi jedno i drugie jest niepotrzebne. Jeżeli doktor z czymkolwiek ma kłopoty, to właśnie z nadmiarem chorych, którzy pukają do drzwi Jego domu. W tym miejscu przypomnę, że przed kilku laty, po emisji reportażu filmowego pt.:”Mikroelementy doktora Podbielskiego” – jaki wespół z redaktorem Grzegorzem Dubowskim nakręciliśmy dla telewizji warszawskiej – doktor Podbielski otrzymywał przez pewien czas ponad siedemset listów dziennie! I nie tylko z Polski, z zagranicy także. Szło mi wówczas o co innego, niż rozsławienie nazwiska doktora, mianowicie – chciałem zainteresować opinię publiczną wynalazkiem doktora Tadeusza Podbielskiego a przede wszystkim faktem tym zainteresować Ministerstwo Zdrowia i Opieki społecznej, by preparaty Tp-1 i Tp-2 znalazły się w rejestrze środków leczniczych, powszechnie dostępnych, w każdej aptece i w każdej drogerii. O to samo zresztą idzie mi i dzisiaj. Argumentów na rzecz takiego postulatu przytaczał nie będę, uczyniłem to właśnie we wspomnianych publikacjach o doktorze Podbielskim w „Chłopskiej Drodze”.

Jak dotychczas, Ministerstwo Zdrowia i Opieki Społecznej nie ustosunkowało się ani do artykułów innych dziennikarzy – o wynalazku doktora Tadeusza Podbielskiego swego czasu głośno było w prasie całego kraju – ani do wspomnianego reportażu filmowego, ani do moich publikacji w naszym tygodniku. Przepraszam – wyraziłem się nieprecyzyjnie. Odpowiedzią było milczenie. W taki o to sposób potwierdziła się raz jeszcze – który to już raz z rzędu? Znana od lat prawidłowość. Oto w zasięgu ręki mamy antidotum na wiele schorzeń, nowotworowych nie wyłączając – co wielokrotnie potwierdziły rezultaty leczenia preparatami Tp-1 i Tp-2 – i ciągle nie możemy się zdecydować na wprowadzenie wynalazku doktora Tadeusza Podbielskiego do powszechnego użytku. Wolimy za to narzekać na fatalny stan naszego lecznictwa i domagać się dewiz na środki produkowane za granicą. Jak nazwać takie postępowanie? A z listów, jakie otrzymaliśmy po publikacji artykułów o skutkach leczenia mikroelementami doktora Tadeusza Podbielskiego w „Chłopskiej Drodze”, wybrałem jeden – najbardziej reprezentatywny – którego fragment pozwalam sobie przytoczyć poniżej. Oto, co napisał pan Kazimierz Kulas z Międzyrzecza Wielkopolskiego. Tak, tak – z tej samej miejscowości, w której mieszka i przyjmuje doktor Tadeusz Podbielski:

W numerze 35 „Chłopskie Drogi” z 28 sierpnia br. Roku z uwagą przeczytałem artykuł „Tp-1 i Tp-2 – czyli dzieje wynalazku… który przywraca zdrowie” redaktora Lecha Życkiego. Obejrzałem także zamieszczone tam zdjęcia. Po przeczytaniu nasunęły mi się pewne refleksje. W Międzyrzeczu Wlkp. mieszkam ponad trzydzieści lat. Tyleż samo znam doktora Podbielskiego oraz jego małżonkę, Zofię. Tadeusz Podbielski – to nie tylko wynalazca leków Tp-1 i Tp-2, lecz człowiek niezwykły, cieszący się ogromnym autorytetem w środowisku. Doktor leczy nowotwory, przywraca zdrowie ludziom pokrzywdzonym przez los; wyleczył nawet wielu takich chorych, jacy jakby się wydawało byli nie do uratowania, a którzy po przyjęciu wynalezionych przez niego drogą żmudnych, wieloletnich doświadczeń preparatów Tp-1 i Tp-2 powrócili do zdrowia. Wynalazca zawsze się zastrzega, że nie wyręcza medycyny konwencjonalnej, lecz ją wspiera przez wzmocnienie organizmu i uaktywnienie jego sił obronnych. Widziałem też zdjęcia dzieci straszliwie zeszpeconych nowotworami. Te patologiczne zjawiska doktor Tadeusz Podbielski przypisuje, między innymi, paleniu papierosów przez rodziców. I przytoczył przykład, jak zdrowe i silne dziecko po chrzcinach raptownie zapadło ciężko zapadło na zdrowiu a lekarze nie widzieli dlań ratunku. Zrozpaczony ojciec przejechał kilkaset kilometrów, by w środku nocy zapukać do drzwi doktora Podbielskiego w Międzyrzeczu.

* A ile osób było na chrzcinach? – zapytał doktor. – Tylko osiem – odpowiedział zrozpaczony ojciec. – Czy wszyscy palili? – Tak, wszyscy. – Oto więc mamy przyczynę ciężkiego zatrucia nikotyną – skonstatował doktor Podbielski. – Są bowiem osoby bardzo uczulone na dym, na niektórych – zwłaszcza na niemowlęta – działa on zabójczo. Doktor Tadeusz Podbielski zawsze przypomina: kto pali, niech do mnie nie przychodzi po radę, sam bowiem zatruwa swój organizm… Niejeden raz miałem możność rozmowy z Tadeuszem Podbielskim. Jest to człowiek szlechetny, mądry, zrównoważony. Często spotyka się z młodzieżą szkolną, prowadzi pogadanki. Kobiety ciężarne zaś zawsze ostrzega: nie palcie papierosów papierosów! Nie zabijajcie życia, które nosicie w swoich łonach! Miło mi jest także powiadomić redakcję „Chłopskie Drogi”, że doktor Tadeusz Podbielski w roku 1984 otrzymał Nagrodę Ziemi Gorzowskiej, jako najbardziej popularny i najbardziej zasłużony obywatel naszego województwa. Nagrodę pieniężną doktor przeznaczył na cele służby zdrowia w naszym województwie. Cieszę się również ogromnie, że właśnie w „Chłopskiej Drodze” ukazały się artykuły o doktorze Tadeuszu Podbielskim, któremu życzę dużo, dużo zdrowia!”

Na zakończenie zaś – spełniając prośbę czytelników podaję adres doktora Tadeusza Podbielskiego: STASZICA 5, 66-300 MIĘDZYRZECZ WLKP, województwo gorzowskie. Informuję też, że doktor nie jest w stanie ani odpisywać na listy – przekracza to bowiem jego możliwości – ani też nie wysyła preparatów pocztą. [Informacja nieaktualna – dr Podbielski zmarł w 1994 r.. Mikroelementy można zamówić na stronie przez formularz www.podbielski.pl]

Wszystkim, którzy noszą się z zamiarem pojechania do Międzyrzecza Wlkp, radziłbym uprzejmie upewnić się telefonicznie, czy doktor nie wyjechał. Rozmowę telefoniczną należy zamawiać pod nazwiskiem doktora, jest on bowiem postacią tak znaną w Międzyrzeczu Wlkp., że miejscowa poczta nie będzie czynić kwestii z połączeniem. Niestety, nie jestem w posiadaniu numeru telefonu doktora Tadeusza Podbielskiego w Międzyrzeczu Wlkp. Wszystkim przyszłym pacjentom doktora życzę przede wszystkim powrotu do zdrowia i wszystkiego najlepszego.

LECH ŻYCKI

Życiodajny lek Podbielskiego, 1992 r.

12 kwietnia 2021 12:52

Dziennik Polski i Dziennik Żołnierza

14-04-1993

Życiodajny lek Podbielskiego

Zdjęcie oryginalnego artykułu na samym dole. 

O preparatach Tp-1 i Tp-2, wynalazku doktora Tadeusza Podbielskiego, głośno w Polsce od dawna. Ten nigdzie nie spotykany zestaw mikroelementów czyli pierwiastków śladowych okazał się bowiem rewelacją. Leczy nie określoną chorobę, lecz wzmacnia siły obronne całego organizmu, który dzięki temu sam zwalcza schorzenia, nowotworowych nie wyłączając. W równym stopniu, jak wynalazek doktora, godnym uwagi jest on sam i jego małżonka, pani Zofia.

Tadeusz Podbielski, rocznik 1903, na świat przyszedł w Łomży, w rodzinie patriotycznej, zasłużonej dla Polski. Studia weterynaryjne na Uniwersytecie Warszawskim ukończył w roku 1931, szkołę podchorążych w Grudziądzu, a służbę wojskową w 3 pułku artylerii w Wilnie. Ożenił się z Zofią Mogilnicką, również łomżynianką i również wielką patriotką.

Podbielscy zamieszkali w Kolnie. Doktor oprócz pracy zawodowej, pasjonował się działalnością społeczną. Z czasem został prezesem Spółdzielni Kółek Rolniczych, wiceprezesem Związku Pszczelarstwa Polskiego a także wszedł do Zarządu .Spółdzielni Mleczarskiej, wszystko w Kolnie, której wyroby miały wysoką markę, masło eksportowano między innymi i do Wielkiej Brytanii.

W drugiej połowie lat trzydziestych Spółdzielnia ta postanowiła zbudować Dom Mleczarski – Starosta w Kolnie dzięki wstawiennictwie Podbielskich – przyszedł z pomocą i wyasygnował 25.000 zł, na owe czasy sumę ogromną. Tymczasem Kurpie, naród charakterny, biorąc przykład ze swego doktora zdecydowali inaczej.

– Dom wzniesiemy własnym sumptem, a dotacje przeznaczymy na dozbrojenie armii! Pora była stosowna, ponieważ chmury wojenne gęstniały już nad Europą. W końcu sierpnia 1939 Tadeusz Podbielski otrzymał kartę mobilizacyjną, ze skierowaniem do 18 dywizji piechoty, która wchodziła w skład Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. Nie chcąc niepokoić żony zataił powołanie do wojska. Kiedy rzecz wyszła na jaw, a wyjść musiała, doszło do wymówek. Fakt.

Nie dlatego, żeby Pani Zofia pragnęła męża zatrzymać, przeciwnie — miała mu za złe, iż jej nie powiedział, wskutek czego nie zdążyła przygotować się należycie do wyjazdu na front. Zofia Podbielska bowiem, wierna tradycji rodowej, postanowiła pójść na wojnę razem z mężem. Niewiarygodne, ale tak było.
Pojechali więc oboje. Pani Zofia w harcerskim mundurze jaka sanitariuszka, a pan Tadeusz jako podporucznik rezerwy i zameldowali się w swojej jednostce. Niestety, 13 września Grupa Operacyjna „Narew” została rozbita, ale Podbielscy — nie oni jedni zresztą — nie skapitulowali. Zasłyszawszy, że generał Franciszek Kleeberg organizuje” Samodzielną Grupę Operacyjną ,.Polesie” przedarli się doń i dołączyli do tej ostatniej wielkiej jednostki Wojska Polskiego.

Teraz zmienił się kierunek natarcia. Kleeberg spieszył na pomoc Warszawie, i Podbielscy przeszli cały szlak bojowy „Polesia” aż do Woli Gułowskiej, gdzie generał po stoczeniu ostatniej bitwy września musiał skapitulować. „Tylko dlatego – dopowiedział pan Tadeusz — że zabrakło nam amunicji; ciągle o tym przypominam, ponieważ nie każde złożenie broni jest ujmą.”

Tym razem Podbielski niewoli nie uniknął, pani Zofia natomiast uszła szczęśliwie, co dla obojga znaczenie miało decydujące. Dowiedziawszy się bowiem, że wśród Kleeberczyków w Dęblinie przebywa i jej mąż po różnych perypetiach — w przebraniu — dostała się do twierdzy i wyprowadziła małżonka, pad okiem Niemców, ale to znowu odrębna opowieść.

Uchodząc przed aresztowaniem, Niemcy zatrzymywali już oficerów WP, zamieszkali we wsi Lipa Miklas pod Kozienicami, na Kielecczyźnie, gdzie wakował etat lekarza weterynarii. Z czasem nawiązali kontakty z Armią Krajową i bardzo bliskie z Batalionami Chłopskimi, a to dlatego, że między doktorem a Antonim Lipcem, komendantem miejscowej placówki BCh, wywiązała się przyjaźń, która swój dobitny wyraz jak to w owe lata – znalazła we wspólnej akcji uwolnienia 20 ormian z obozu jenieckiego pod Głowaczowem.

Po wojnie roku 1945 państwo Podbielscy wyjechali do Międzyrzecza Wielkopolskiego, gdzie doktor zorganizował służbę weterynaryjną w powiecie i gdzie doszło do wynalezienia preparatu Tp-1 i Tp-2 ale to znów odrębna opowieść. 

Żałuje, iż nie mogę jej opisać, wspomnę jedynie, że gdyby nie charakter dr Podbielskiego, jego upór i wytrwałość, pasja służenia chorym i pomoc małżonki nie mielibyśmy tego preparatu. Cóż więc takiego wynalazł doktor Podbielski? Do znanych z właściwości leczniczych pierwiastków , śladowych jak magnez, żelazo, miedź, cynk i inne dodał kobalt, ściślej – chlorek kobaltowy i ‘tak długo, latami, doskonalił swoje odkrycie aż uzyskał taki kompozycję mikroelementów, jakich nie znała ani medycyna konwencjonalna, ani niekonwencjonalna. I swój wynalazek nazwał skromnie preparatami Tp-1 i Tp-2.

Rezultat przeszedł oczekiwania. Pomógł zaś przypadek. Otóż w j rejonie Międzyrzecza Wielkopolskiego w tym czasie, kiedy doktor tam przyjechał, zwierzęta zwłaszcza bydło — było cherlawe, I krowy nie chciały jeść, pomimo bujnej roślinności, traciły sierść, nie dawały mleka, chudły, w końcu ginęły. Co więcej mieszkańcy okolic Międzyrzecza skarżyli się na brak sił, wypadanie i włosów, na brak apetytu, wyczerpanie i na choroby nowotworowe.

Przyczyna była jedna i ta sama – brak mikroelementów w glebie, a skoro nie było ich w glebie, nie mogła ich być również w mleku, maśle, twarogu, mięsie, jajach. Ten mankament właśnie doprowadzał do zachwiania gospodarki mineralnej w organizmie; podobne skutki wywołują chemizacja gleby, niewłaściwe przechowywanie żywności oraz stresy. Ilu z nas, zanim się zorientuje, że przyczyną jego choroby jest brak mikroelementów w organizmie powodów zachorowania szuka w tradycyjnym poglądzie na wywoływanie infekcji. I zażywa leki, których zażywać nie musi, ponieważ ta nie ta choroba i ale te lekarstwa, ale o tym trzeba wiedzieć.

„Mikroelementy są niezbędnym składnikiem związków organicznych jak enzymy, hormony, witaminy, barwniki i inne -stwierdził docent doktor Stanisław Grabiec z Pracowni Biochemii i Biofizyki Instytutu Parazytologii Polskiej Akademii Nauk na sympozjum naukowym z okazji 85-lecia urodzin doktora Tadeusz Podbielskiego – i uczestniczy regulowaniu pośredniej przemian materii. Bez mikroelementów życie byłoby niemożliwe. Wskutek niedoboru lub nadmiaru mikroelementów bowiem występuje zaburzenia w przemianie materii mianowicie – niedokrwista schorzenia kości wywołane niedoborem miedzi, kobaltu, wapna, fosforu lub nadmiarem strontu; berylu… “.

Prawdę tę potwierdziły również doświadczenia profesor Wandy Barbary Borzemskiej, także z Polskiej Akademii Nauk, która uzyskiwała znakomite rezultaty w leczeniu deformacji kostnych u piskląt. Po podaniu im preparatu Tp-2 znikł szereg schorzeń patologicznych drabin, głównie zaś deformacja kośćca. To pani profesor właśnie preparaty doktora Podbielskiego nazwała lekami życiodajnymi.

Przede wszystkim jednak prawdę tę potwierdziły uzdrawiania setek skazanych na śmierć wskutek różnych schorzeń łącznie z nowotworowymi; tysiącom pacjentów doktora Podbielskiego preparaty Tp-1 i Tp-2 przywróciły zdrowie, a dziesiątkom tysięcy oszczędziły cierpień i przewlekłych chorób. 4 preparatach doktora z uznaniem wypowiadał się inny uczony, profesor Julian Aleksandrowicz, który utrzymywał, że $0 procent chorób nowotworowych jest uwarunkowany ekologicznie.

Jak każdy wynalazca również i doktor Tadeusz Podbielski ma przeciwników, chociaż niektórzy z nich szermując zarzutami, że preparaty Tp-1 i Tp-2 są niczym innym, jak ;,kombinacją” szeregu mikroelementów pa kryjomu sięgają po te „kombinacje” i leczą nimi siebie, a także swoich bliskich. Skutecznie.

Kto zresztą nie był pacjentem doktora Podbielskiego? Leczyli się u niego i Anna German po wypadku. samochodowym we Włoszech, i Melchior Wańkowicz który . prosił doktora o dwa lata życia, by mógł ukończyć pisanie „Karafki La Fontaine’a”; a przeżył więcej. Leczą się tysiące ludzi cierpiących na najprzeróżniejsze schorzenia; nie tylko z Polski.

Tadeusz Podbielski przyjmuje wszystkich. I informuje o dobroczynnych skutkach stosowania preparatów Tp-1 i Tp-2. Nie ukrywa też, że mikroelementy nie są panaceum na wszelkie dolegliwości, każdemu zaleca pozostanie pod kontrolą lekarza prowadzącego. Palaczom tylko nie pobłaża! Kto zatruwa się nikotyną, ten nie ma czego szukać w Międzyrzeczu.

Tak oto Tadeusz Podbielski, żołnierz września 1939, wynalazca preparatu Tp-1 Tp-2 leku, który wzmacniając siły obronne organizmu przywraca zdrowie stał się dobroczyńcą chorych, przynosząc im nadzieję wyzdrowienia. Rzecz szczególnie zbawienna dziś, kiedy skutki katastrofy w Czernobylu powodują groźne choroby nowotworowe nie tylko żyjących, lecz i tych co dopiero mają przyjść na świat, żeby nie wspominać o następstwach dziury ozonowej. Stanowczo w niedobrym czasie wypadło nam żyć

Bronisław Życki

 

podbielski-mikroelementy-tp2

Pozwólcie mu leczyć, 1991 r.

12 kwietnia 2021 12:52

Sobota, 22 Czerwca 1991
Gwiazda Polarna
Pozwólcie mu leczyć

Artykuł oryginalny na samym dole.

Jest to historia człowieka, który czterdzieści lat swojego życia poświęcił niesieniu pomocy ludziom chorym, na których oficjalna medycyna nierzadko położyła krzyżyk. Ta także opowieść o tym, jak wszechpotężna biurokracja przywiązana do utartych schematów myślenia, potrafi niweczyć czyjś wieloletni trud i skazywać na środowiskowy ostracyzm.

Pisano o nim wielokrotnie – nie zawsze w sposób przemyślany i odpowiedzialny. Wydrukowany – przed laty w „Gazecie Zielonogórskiej” artykuł „Kim jesteś doktorze P”, którego autor nie dotrzymał słowa i ujawnił nazwisko oraz adres bohatera publikacji spowodował, że dom dr. Tadeusza Podbielskiego w Międzyrzeczu Wielkopolskim zaczęły oblegać tłumy. Ciężko chorzy ludzie stali pod drzwiami i oknami dzień i noc, błagając a pomoc. Aplikowane przez dr Podbielskiego preparaty zawierające mikroelementy przyniosły mu nie tylko rozgłos ale również ściągnęły na głowę poważne kłopoty. Pewnego dnia – było to przed dwudziestu pięciu laty właśnie – w jego mieszkaniu zjawiła się milicyjna ekipa. Zarekwirowano ponad tysiąc listów z podziękowaniami od chorych oraz gruby brulion dr Podbielskiego z jego osobistymi notatkami

Przez kilka miesięcy prokurator i funkcjonariusze MO wychodzili ze skóry, by w stosie korespondencji oraz innych zapiskach znaleźć dowód na to, że prowincjonalny lekarz weterynarii, pomagający bezinteresownie ludziom (pobierał opłatę tylko za preparat) zaszkodził swoim pacjentom, co umożliwiłoby postawienie go przed sądem. Dowodów takich zabrakło. Mimo to prokurator sporządził akt oskarżenia, inicjując serię procesów przeciwko “znachorowi”, któremu narzucił, że uprawia swoją działalność bez uprawnień przewidzianych ustawą o zawodzie ` lekarza. Na szczęście sądy okazały w tej sprawie znacznie więcej zdrowego rozsądku i zwykłej ludzkiej wrażliwości. Zapadły orzeczenia uniewinniające oskarżonego i umarzające w stosunku do jego osoby postępowanie.

Doktorowi Podbielskiemu pozostaje do dziś przede wszystkim wdzięczność chorych oraz wsparcie takich, jak on entuzjastów ze środowiska lekarskiego. Dla Ministerstwa Zdrowia, dla ekspertów z Komisji Leków pozostaje nadał tylko :sędziwym upartym konowałem” – jak był to uprzejmy określić jeden z resortowych urzędników w prywatnej rozmowie z reporterem przed siedmiu laty. Tak traktowano przez długie lata i traktuje się nadal człowieka, który w 1977 r. na swoje preparaty z mikroelementami określane jako biogenny stymulator otrzymał oficjalny patent i stosuje je do dziś z pożytkiem dla chorych.
Wielka przygoda dr. Tadeusza Podbielskiego z mikroelementami, a później pasja jego życia, zaczęła się po drugiej wojnie światowej. Miał w tym czasie za sobą piękną kartę okupacyjną, pomagał jeńcom w ucieczkach z obozów.

W 1945 r, jako. lekarza weterynarii oddelegowano go na Ziemie Zachodnie, by zorganizował tam państwową służbę weterynaryjną. Powiat był rozległy 70 km z północy na południe i 30 ze wschodu na zachód. Ściągała tu ludność z różnych stron Polski.
Zaobserwował wnet rzecz dziwną i niepokojącą zarazem: w niektórych wsiach bydło nie chciało jeść nawet pięknej trawy, zimą zaś, mimo że po uszy leżało w sianie, chudło i zdychało z głodu. Gdzie indziej za to pożerało nawet badyle i przegniłe szmaty. Wiele zwierząt padało, a stosowanie dostępnych środków nie dawało efektów. Co gorsza, chorowali też na tych terenach ludzie. – Gnębiło mnie to – wspomni po latach. – Zastanawiałem się, jak temu zapobiec. I wówczas przyszło mi do głowy, że tutejszej glebie musi czegoś brakować.

W 1950 r. pobrał próbki gleby, trawy, siana i wody. Badania przeprowadzone w Instytucie Uprawy i Nawożenia w Poznaniu potwierdziły jego przypuszczenia. W dostarczonych próbkach nie znaleziono kobaltu, brak było też innych pierwiastków. Skłoniło to dr. Podbielskiego do podawania bydłu preparatów miedziowych, jednak poprawa nie była zadawalająca. Wreszcie zdobył kobalt – uważany wówczas za środek toksyczny i nie stosowany w lecznictwie. Przygotowany roztwór sprawdził na sobie. Sekundowała mu w tym żona, wierna towarzyszka życia i pracy. Dawka właściwa!

Zaczął wypróbowywać na zwierzętach. I oto stał cud. Konie, krowy, świnie i owce odzyskały apetyt, przybierały na wadze, w przypadku krów wydatnie poprawiała się ich mleczność. Jednocześnie zaobserwował, że w zagrodach, gdzie chorowały zwierzęta, niedomagali też ludzie, dzieci były opóźnione w rozwoju. Skoro preparat pomagał zwierzętom, dlaczego nie miał pomóc człowiekowi?

Zadecydowały dwa przypadki; które pamięta dokładnie do dziś. Pewnego dnia pojechał na wezwanie rolnika, którego krowa złamała nogę. Badając ją nie po raz pierwszy skonstatował, że zwierzę ma bardzo kruche kości – znaczy w organizmie brakuje wapna i fosforu. Po zrobieniu “opatrunku” zajrzał do mieszkania, gdzie zobaczył trzymiesięczne chore dziecko ze zmarszczkami jak u starca, wycieńczone gorączką, wymiotujące. Jego matka uskarżała się od dawna na silne bóle głowy, występowały też zaparcia. Organizm był najwyraźniej zatruty; brakowało mu składników niezbędnych do prawidłowej przemiany materii. Powiedział sobie: trudno ryzyk – fizyk i zaordynował mikroelementy TP-1. Poprawa zdrowia u maleństwa i matki zaznaczyła się już po kilku dniach, a co ważniejsze okazała się trwała.

Potem leczył mikroelementami psa pewnego wojskowego, który przyprowadził do niego swą sukę z zamiarem jej uśpienia. Miała na sutku guz wielkości gęsiego jaja. Podbielski zaproponował, by zaczekać ze śmiercionośnym zastrzykiem, podawać natomiast przez pewien czas wilczycy do wody dawkę preparatu z mikroelementami. Po tygodniu pies “ożył”, a guz wyraźnie zmalał. Pobrany wycinek wykazał, że był to złośliwy nowotwór. Właśnie wtedy sanitariusze namówili dr Podbielskiego, by pojechał do ciężko chorej kobiety.

Zapis w jej karcie szpitalnej brzmiał: “Carcinoma Corporis Uteri” – rak macicy. Niewiasta nie podnosiła się już z łóżka; cierpiała ostre bóle, głośno jęczała. Wcześniejsze naświetlania okazały się nieskuteczne. Głęboko poruszony nieszczęściem weterynarz namówił domowników, by w podawanej pacjentce wodzie rozpuszczać pewną dawkę preparatu z mikroelementami. Już po trzech dniach przyjmowania TP-1 chora zaczęła sama wstawać, a bóle rychło ustąpiły. Żyła jeszcze – to wiadomość pewna, dokładnie sprawdzona 17 lat, intensywnie przy tym zajmując się gospodarstwem. Jako lekarz weterynarii nie miał prawa leczyć ludzi. Chciał więc sprawę skonfrontować z medycyną, zalegalizować, swoją działalność. Miał nadzieję, ze uda mu się dopiąć swego celu, gdyż nie czerpał z niej zysków. Pragnął jedynie, by to, do czego doszedł, służyło człowiekowi. Ale medycyna oficjalna nie kwapiła się z wyciągnięciem ku niemu ręki.

Nie wiedział, jak całą rzecz ruszyć z miejsca. Nawet jego przyjaciel lekarz-chirurg uznał sprawę za trudną. Pomógł jednak dotrzeć do Instytutu Onkologii w Warszawie. – Tam odpowiedziano – wspomina dr Podbielski, – że nie mogą sprawdzać na pacjentach środka, który nie został zbadany na myszkach, królikach itp. I na tym stanęło.

Potem pojawiła się realna szansa przełamania impasu. Związane z nią nadzieje były tym większe, że przypadków powrotu do zdrowia – po stosowaniu preparatu z mikroelementami – było coraz więcej. Obserwacje dowodziły na przykład, iż ordynowane przez dr. Podbielskiego sole pierwiastków śladowych korzystnie wpływają na ogólną przemianę materii, okazują się pomocne przy niedokrwistości, schorzeniach przewodu pokarmowego i wielu innych dolegliwościach. W opracowaniu “Korzystne wyniki stosowania mikroelementów u zwierząt i ludzi” wyczerpująco udokumentował i przedstawił szesnaście takich przypadków. Oficjalna medycyna nadal jednak rygorystycznie broniła weterynarzowi wejścia na teren zawarowany jedynie dla niej.

I właśnie wtedy pojawił się wspomniany cień szansy. Ponieważ wszystkim zgłaszającym się doń chorym z nowotworami dr Podbielski – ordynując swoje preparaty bezwzględnie nakazywał równoległe leczenie w instytucie onkologii, niekiedy wręcz ich do tego zmuszał pod groźbą odmowy udostępnienia mikroelementów. (wówczas już powstał drugi preparat, TP-2, silniejszy i wzbogacony o kolejne składniki) kilka pacjentek z Gliwic, które wcześniej zawiesiły terapię w tamtejszym Instytucie Onkologii, pod wpływem “znachora” podjęło ją na nowo. Lekarze, do których się zgłosiły, nie potrafili ukryć zaskoczenia. Byli przekonani, że pacjentki te dawno nie żyją (ich teczki były odłożone na półkę). Kiedy zaś usłyszeli o zażywaniu mikroelementów doktora z Międzyrzecza wystosowali do niego list zapraszający do współpracy. Podpisał go ówczesny dyrektor Oddziału Onkologii w Gliwicach, dr. J. S. Niestety i tym razem skończyło się na niczym.

Podbielskiego zapewniano wprawdzie o poparciu („Proszę nas, panie doktorze, nie przekonywać do pańskiej metody; my jesteśmy do niej przekonani na przykładzie naszych pacjentek”) jednak sprawa utknęła rychło w martwym punkcie, gdyż uznano, że preparat trzeba najpierw gruntownie zbadać, a klinika miała trudności z otrzymaniem soli kobaltu, miedzi i żelaza w tzw. formie czystej. W końcu zaś okazało się, iż do przeprowadzenia badań brakuje odpowiednich warunków. Podobnym fiaskiem skończyła się współpraca z Kliniką Endokrynologiczną Akademii Medycznej w Łodzi. gdzie wstępnie zgodzono się na eksperymenty, a później z nich zrezygnowano.

Z listów do dr. Podbielskiego: “Otrzymałem w lipcu ub. r. komplet roztworów Pana Doktora od kolegi, z którym mieszkałem w jednym pokoju w sanatorium…Byłem bardzo poważnie chory na serce i ciśnienie tętnicze. Miałem dwa razy wylew krwi… Kilkakrotni przeszedłem ataki serca, karetka pogotowia zabierała mnie do szpitala. Leżałem w sali reanimacyjnej. Od czasu, jak używam roztwory TP-1 i TP-2 nie miałem ani jednego ataku serca, a ciśnienie utrzymuje się w normie.”

“Upłynęło już sporo czasu od chwili, kiedy byłem ze swoim mężem i kuzynem u Pana Doktora. Przyjmujemy preparat i są już duże postępy w naszym zdrowiu, z czego jesteśmy bardzo zadowoleni. Pijemy również pokrzywę i słomę owsianą, które zawierają naturalny kobalt. Będąc u Pana Doktora i widząc jakie procesje chorych Pana nawiedzają, mieliśmy łzy w oczach. Jest Pan szlachetnym człowiekiem i czyni Pan tyle dobrego dla ludzi chorych, którzy potrzebują pana pomocy”. (korespondencja z Kanady).

Z uzasadnienie wyroku Sadu Wojewódzkiego w sprawie dr Tadeusza Podbielskiego oskarżonego o stosowanie niedozwolonych praktyk paramedycznych wbrew ustawie o zawodzie lekarza – wyroku, mocą którego sąd ten oddali rewizję prokuratora od wcześniejszego orzeczenia sądu powiatowego, umarzającego postępowanie. W dobie, gdy nie ma jeszcze pewnych i skutecznych środków przeciwnowotworowych, a dany środek jeszcze nie zalegalizowany – pomaga, sąd wojewódzki nie dopatruje się winy oskarżonego, mimo braku uprawnień medycznych… Umarzając postępowanie sąd pierwszej instancji kierował się m. in. tym, że oskarżony działał bezinteresownie, nie żądając zapłaty za stosowane preparaty, że kierował się pobudkami humanitarnymi, wierząc, że stosowane przez niego leki przynoszą ludziom ulgę, na co miał dowody w postaci licznych listów z podziękowaniami od chorych… Sprawa stosowania mikroelementów i ich wpływu na wzrost nowotworów jest otwarta i że istnieją podstawy do naukowego zbadania hipotez lekarza weterynarii, T. Podbielskiego. Jeżeli w tej sytuacji aplikowane chorym mikroelementy przynosiły im ulgę (vide zeznania świadków oraz liczne listy dziękczynne, a nawet wystawione przez lekarzy recepty na specyfiki produkowane przez oskarżonego…

Jeśli leczenie tych chorych poparte było doświadczeniami na zwierzętach, to trudno przyjąć, aby w działaniu oskarżonego mieściła się taka doza społecznego niebezpieczeństwa, by wymagało to jego represjonowania. Trudno także zgodzić się z twierdzeniem rewizji prokuratora, że wysoka szkodliwość czynu oskarżonego wynika z faktu, iż chorzy, stosując środki aplikowane przez T. Podbielskiego unikali leczenia szpitalnego. Właściwością człowieka chorego… w dodatku chorego na raka, jest ochrona swojego zdrowia wszelkimi środkami, jakie mu są dostępne. Skoro do oskarżonego zgłaszali się ludzie nieuleczalnie chorzy i uzyskiwali po stosowaniu jego środka choćby chwilową poprawę, to trudno ocenić postawę oskarżonego jako godną potępienia przez prawo karne.

Ten mądry i dalekowzroczny wyrok, kładący kres represjom, jakim usiłowano poddać dr. Podbielskiego, zapadł w 1968 r.

Czym są zatem w istocie – spytajmy – mikroelementy dr Podbielskiego?

Najprościej byłoby powiedzieć, że nie jest to lek, lecz właśnie biogenny stymulator, który wzmacnia obronność organizmu oraz działa hamująco w przypadku infekcji i chorób wirusowych (przy żółtaczce zakaźnej wszczepiennej na przykład kuracja trwa przeciętnie kilka tygodni, natomiast jeśli łączy się to z podawaniem preparatów TP, okres jej można skrócić do 10 – 14 dni).

Kiedy dr Podbielski zaczynał stosować swoje preparaty, obserwując jak dzieciom opóźnionym w rozwoju wyrzynały się zęby, cofała łamliwość kości i zaczynały one chodzić, nabrał przekonania, że ma do czynienia z zamkniętym cyklem: gleba – pasza – bydło – pokarm – człowiek. Od tamtego momentu dzieli go dziś czterdzieści lat. Lat nadziei, wytężonej pracy, podczas których „uderzał” do licznych klinik i sław medycznych, zabiegając o podjęcie kompleksowych badań, które mogłyby potwierdzić skuteczność soli kobaltu. Proponował, by przeprowadzić je m. in. na terenach, gdzie występuje niedobór kobaltu, aby dodawać go soli kuchennej, tak jak się to robi z jodem. Usłyszał, że badania nad jodem trwały 20 lat…
Ograniczone z natury rzeczy badania laboratoryjne podejmował na własny koszt. Uzyskane wyniki wskazywały na wpływ śladowych ilości kobaltu na przedłużenie okresu przeżycia myszy obciążonych spontanicznymi nowotworami. Myszy, którym podawano roztwór soli kobaltowej nie chudły i do końca życie wykazywały normalną ruchliwość. Inne eksperymenty wskazywały, że preparaty dr Podbielskiego wyraźnie wpływają na procesy oksydo – redukcyjne, na pełniejsze ukrwienie i to “lepszą” krwią dzięki czemu walka organizmu z drążącą go chorobą staje się skuteczniejsza.

Na szczególną uwagę zasługują badania preparatów T. Podbielskiego podjęte przed laty w Zakładzie Fizjologii Człowieka Instytutu Nauk Biologicznych w Warszawie. Podczas nich przeprowadzono doświadczenia na stu pięćdziesięciu myszach. Gryzonie, którym uprzednio podawano chlorek kobaltowy – po odizolowaniu w szczelnie zamkniętych klatkach żyły czternaście minut, podczas gdy pozostałe tylko dziewięć minut.

W początkach lat siedemdziesiątych Tadeusz Podbielski obronił na Wydziale Weterynaryjnym Wyższej szkoły Rolniczej we Wrocławiu pracę doktorską właśnie z mikroelementów. W niczym nie ułatwiło mu to jednak starań o wprowadzenie jego preparatów do arsenału środków współczesnej medycyny. Obecnie dobiega 90 lat, co siłą rzeczy ogranicza jego aktywność. Nadal jednak na miarę swoich sił i możliwości stara się wyjść naprzeciw potrzebom cierpiących.

Dziwny i uparty weterynarz z Międzyrzecza Wielkopolskiego, jedna z najciekawszych i najbardziej znaczących postaci w historii polskiej medycyny naturalnej – rzecz to bezsporna, pomaga ludziom. Świadczą o tym listy od pacjentów, powiadamiających go o poprawie stanu zdrowia, do których nierzadko załączone są wyniki badań klinicznych. Oczywiście nie znaczy to, że preparaty TP są “dobre na wszystko”. Nie znaleziono, jak dotąd, specyfiku, który stanowiłby panaceum na każdą chorobę. Z drugiej jednak strony faktem pozostaje, że TP-1 i TP-2 pomogły wielu chorym. Dlatego żal, że okupiona ogromnym wysiłkiem walka o ich oficjalny leczniczy certyfikat ciągle jeszcze nie dobiegła końca.

ANNA OSTRZYCKA i MAREK RYMUSZKO

Gazeta Gwiazda Polarna

Krajobraz z dwugłowcem, 1975 r.

9 kwietnia 2021 15:17

GLOSA DO DWUGŁOWCA
MACIEJ IŁOWIECKI
POLITYKA NR 4
25-01-1975

Artykuł oryginalny na samym dole.

TEMAT, podjęty w reportażu Marty Wesołowskiej, należy, co tu u krywać do tzw. drażliwych. Do tyczy zjawisk uznawanych powszechnie za wstydliwa – bo pozornie mających świadczyć o nieoświeceniu społecznym – i potępionych ostro przez instytucjonalną medycynę.

W dodatku łatwo go podłączyć pod wrażą „falę irracjonalizmu” i usłużni „podłączacze” pewnie się znajdą.

Ostatnio przecież w tzw. publika torach (u nas i na świecie) spoty kamy sporo historii, w których splot prawdy i oszustwami, nauki z szarlatanerią, jest tak pogmatwany, że trudno o pogląd obiektywny. W rezultacie jedni bezkrytycznie we wszystko wierzą – imni z góry we wszystko nie wierzą i obie te postawy nie wydają się godne pochwały.

Przyjmując pozycję „bezstronnego obserwatora” (w cudzysłowie, boć przecież wiadomo, jak trudno osiągnąć pełnię bezstronności), zdaję sobie sprawę, że nie jest to pozycja najwygodniejsza, naraża na ataki z obu stron, może poza tym stwarzać wrażenie, że przyjmujący przypisuje sobie prawo rozsądzania czegokolwiek. Muszę więc podkreślić że od tego jestem najdalszy. Usiłuję tylko – nie po raz pierwszy – zwracać uwagę na przynajmniej dwie rzeczy: że istnieje jeszcze nieco fak tów niewyjaśnionych i że należy je interpretować ostrożnie do czasu, aż zostaną zbadane metodami nauki. Będę wdzięczny, jeżeli przestanie mi się wmawiać coś więcej.

Po tej, niestety koniecznej, dygresji wracam do tematu. Otóż, jak wiadomo,

z n a c h o r s t w o należy do najstarszych zawodów świata. Dziś, w ostatniej ćwiartce XX wieku, w czasach niesłychanego rozwoju medycyny i powszechnej, łatwo dostępnej bezpłatnej (u- nas) służby zdrowia – powodzenie znachorów powinno budzić zdumienie. Łatwo tu oczywiście, ciskać gromy, przybierać pozy racjonalistów, walczących z zabobonami i ciemnotą, wyśmiewać ludzi, naiwnie ufnych w czyjąś moc ozdrowieńczą.

Cóż, samo słowo „znachor” budzi grozę. Zawiera, samo w sobie, ujemną ocenę, jest określeniem wartościującym, jakby z góry przesądza sprawę.

W języku polskim nie ma jednak innego określenia dla człowieka, próbującego l e c z y ć L u d z i metodami nie przyjętymi przez naukę i zwłaszcza – poza ramami instytucji do tego powołanej. Doktor P. właśnie tak robi – wszakże efekty tej roboty są społecznie pozytywne i istnieje pewna liczba osób, którym niezaprzeczalnie uratował zdrowie i być może – życie. Nazywanie Doktora P, znachorem byłoby niesprawiedliwe i nieuprawnione. Jednakże nie chodzi tylko o jednostkowa sprawę Doktora P. – chodzi o coś więcej i dlatego właśnie należało podjąć „drażliwy” temat.

Oto, moim zdaniem, sprawa ogólna i godna poważnego zastanowienia: dlaczego właśnie w epoce tak spektakularnych sukcesów medycyny i tak szerokiego upowszechnienia tych sukcesów ludzie garną się do znachorów. Nie upraszczajmy sobie zadania: garną się, i to coraz liczniej, nie tylko niewykształceni, ale właśnie ci wysoce uświadomieni.

Obok najróżniejszych przyczyn (a wśród nich i pewnych właściwości, psychiki Ludzkiej w ogóle, i różnych uwarunkowań społecznych, a także – jednak – i owej „mody na psychotronikę”) nie da się wykluczyć i takiej. Współczesna medycyna, zinstytucjonalizowana służba zdrowia zaniedbuje kultywowania niektórych wartości. Jest coraz bardziej ociężałą, skomplikowaną, bezduszną machiną do leczenia chorób, przypadków. Tak nastawiona jest organizacja, naucza nie – cała, jeśli można rzec, technologia współczesnego leczenia. Nie gromię broń Boże środowiska – po prostu takie mechanizmy wytworzyła cywilizacja t tak dzieje się na całym świecie.

Lekarze, uznani ~przez chorych za najlepszych, są nie tylko dobrymi specjalistami – są zwykle również dobrymi ludźmi. Są także – przepraszam – troszkę „znachorami” w pewnym tego słowa znaczeniu. Przy puszczam, iż nadchodzi czas, że środowisko lekarskie będzie musiało się zastanowić nad tymi sprawami zwłaszcza wobec coraz większego „utechnicznienia” medycyny t bezosobowości jej twarzy. Konieczność humanizacji medycyny dostrzegają zresztą najlepiej sami lekarze.

Co do konkretnego przypadku Doktora P: otóż jego idea wspomaga nia chorego organizmu tzw. m i k r o e l e m e n t a m i (tj. pierwiastkami, występującymi w środowisku i w samym ciele w ilościach śladowych zaledwie) nie jest absurdalna. Najnowsze badania coraz wyraźniej wsk zują na istotnie ważną rolę mikroelementów w ustrojach żywych, Inne badania (prowadzone w Polsce i na całym świecie) stwierdzają korelację między brakiem pewnych mikroelementów (w glebie, pokarmach itd.) a występowaniem i nasileniem pewnych chorób. Jest to nowe, może zresztą jeszcze nie całkowicie uzasadnione spojrzenie na etiologię nie których chorób – i jak często rzeczy nowe, napotyka opory w niektórych, tradycyjnie nastawionych (czy może ostrożniejszych) – kręgach naukowych. Niemniej, sprawa wydaje się godna uwagi.

Na temat innych metod (i ich interpretacji) Doktora P. wypowiadać mi się trudno, choć również nie odrzucałbym ich zbyt pochopnie bez sprawdzenia.

M. Wesołowska dała reportażowi tytuł „Krajobraz z dwugłowcem” owo dwugłowe cielę, którego czaszka wisi w domu doktora, jest symbolem czegoś w rodzaju „dwugłowości” i samego Doktora i otaczających go ludzi i może wielu spośród nas wszystkich. Jedna głowa, racjonalna, rozsądna, „urzędowa”, ostrożna – zaś w drugiej, której nikt nie lubi ujawniać, lęgną się zabobony, zdrożne chęci wiary w możliwość „cudownych uzdrowień”…

Nie, nie ma tu zbyt wielu dwugłowców! To właśnie ludzie trzeźwi i nie udający, że zjedli wszystkie rozumy, postępują w z g o d z i e ze zdrowym rozsądkiem, jeśli istnieją chorzy, którym kuracja Doktora po mogła, to nie są to żadne „cudowne” uzdrowienia, tylko wyzdrowienia zwyczajne. To znaczy, że Doktor -P. nie oszukuje, a leczy. Liczą się po prostu f a k t y. Nie spieram się, w jakim procencie działa tu „zasada placebo” (tj, wiara pacjenta w działanie – środka obojętnego), sugestia, ufność w wyzdrowienie – lekarze dobrze wiedzą, jak pozytywne przy nosi to skutki w terapii. Jeśli jednak istnieje kilka pewnych wyzdrowień z chorób uznanych za nieuleczalne, lub uleczalnych nadzwyczaj trudno – sadzę, że czas najwyższy, by metody Doktora P. spróbowano sprawdzić klinicznie. Gdy chodzi o zdrowie, chyba powinno się zapomnieć o różnych urazach, dumie zawodowej czy niechęci środowiska do outsiderów i w ogóle nie pomijać dróg nie przetartych.

Trudno przesądzić, czy leki Doktora są istotnie dobre, być może nawet, że w konkretnych wypadkach mogą komuś zaszkodzić (to zresztą mato prawdopodobne – gdyby tak było, chyba prokurator interweniowałby od razu).

Jest oczywiste, że ważnym obowiązkiem służby zdrowia jest obrona chorych przed oszukańczymi praktykami i czuwanie nad tym, by leczenie ludzi odbywało się w absolutnej zgodzie z aktualnym stanem wiedzy medycznej. Jednak trudno również nie zauważyć, że niechęć do wszelkich pomysłów spoza środowiska, lub spoza instytucji medycznych przybiera czasem rozmiary przesadne. A przecież czymś innym jest surowa kontrola znachorstwa, czymś innym – sprawdzanie różnych pomysłów, hipotez, leków ż metod tzw. medycy ny Ludowej.

Mówili mi lekarze – nie możemy sprawdzać wszystkiego, co kto sobie wymyśli, bo nie starczy nam czasu i środków na poważne badania. naukowe. Oczywiście. Nikt nie żąda sprawdzania wszystkiego”, tylko tych paru rzecz, które już w jakimś stopniu się sprawdziły. Być może, wynik będzie mimo wszystko negatywny.

A jeśli okazałoby się, że choć kilku ludziom można właśnie pomóc metodą Doktora P.?

Kto wówczas przyjmie odpowiedzialność, że badań poniechano?

MACIEJ IŁOWIECKI

podbielski-mikroelementy-tp2-artykul-1975r.

Artykuły Krajobraz z dwugłowcem

 

Dzieje jednej przyjaźni, 1964 r.

9 kwietnia 2021 14:00

Gazeta Chłopska Droga

Dalekie i bliskie
Dzieje jednej przyjaźni

Artykuł oryginalny na samym dole.

„Kto zna tego lekarza?” – pod takim tytułem ukazał się przed kilkoma tygodniami w „Chłopskie Drodze” list nadeszły z dalekiej Gruzji. Partyzant Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, Sz. S. Babunaszwili, poszukiwał obywatela polskiego, lekarza weterynarii, który w roku 1943 we wsi Lipa, gdzieś pod Radomiem, dopomógł grupie 20 jeńców radzieckich w ucieczce z niewoli hitlerowskiej. Dzięki tej ucieczce zdołali oni zorganizować się w grupę partyzancką, współdziałającą z polskim partyzantami na terytorium naszego kraju. Dowodził nią autor listu. „W imieniu tych partyzantów z naszej grupy, którzy pozostali przy życiu – pisał Sz. S. Babunaszwili – zwracam się o pomoc w odnalezieniu tego człowieka, by w 20-lecie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej wyrazić mu naszą głęboką wdzięczność i podziękowanie”. Tę wdzięczność wyrażał również autor listu wszystkim obywatelom polskim, którzy brali udział w uwolnieniu jeńców i którzy codziennie im pomagali przez cały czas ich pobytu na terytorium Polski.

Ślad uchwycony

Rany zadane ręką okupanta ziemi radomskiej i kozienickiej dawno już się zabliźniły. Mordowane wsie dźwignęły się z popielisk i gruzów. Odrodził się okaleczony krajobraz. Ale czas nie zatarł w pamięci ludzkiej przeżyć i wspomnień związanych z twardymi latami okupacji. Ludzie, których zdarzenia bodaj na chwilę wiązały ze sobą na śmierć i życie.

W kilka dni po opublikowaniu listu otrzymaliśmy telefon. Dzwonił Antoni Lipiec z Głowaczowa, w pow. Kozienickim, wiceprezes tamtejszej GS. Oznajmił, że jest jednym z trzech ludzi biorących swego czasu bezpośredni udział w zorganizowaniu ucieczki jeńców z Lipy, o której mowa w liście. Podawał nazwiska pozostałych. Poszukiwanym lekarzem weterynarii jest Tadeusz Podbielski, zamieszkały obecnie i pracujący w Międzyrzeczu Wielkopolskim. Jego żona ma na imię Zofia. Przewodnikiem uciekającej grupy był Piotr Mikos. Mieszka w Radomiu. Jest kierownikiem kaflarni.

Po tym odezwie na przyjazne wołanie z dalekiej Gruzji ruszyliśmy uchwyconym śladem. W pamięci autora listu zatarły się pewne szczegóły związane z ucieczką, lecz istota faktów pozostała niezmieniona. Odtwarzamy je dzisiaj na podstawie relacji żyjących uczestników tego śmiałego przedsięwzięcia, jakim była ucieczka 20 Gruzinów z Liegenschaft Lipa.

Skryba i partyzant

Truppen Ubungsplatz Mitte – takim kryptonimem oznaczyli hitlerowcy teren pomiędzy Wisła a linią kolejową Warka – Radom. Już w listopadzie 1940 roku wysiedlono stąd całkowicie chłopów. W roku następnym na peryferiach tego „środkowego placu ćwiczeń” założono kilka wzorcowych majątków ziemskich pod zarządem niemieckim. Jednym z nich był Liegenschaft w Lipie. Pozwolono wrócić tu wysiedlonym chłopom, ale tylko w charakterze robotników rolnych. Antoni Lipiec, którego wyzuto z 4-hektarowego gospodarstwa, tułał się przez pewien czas poza tym rejonem. Kiedy znalazł się w szeregach organizacji podziemnej, otrzymał od niej polecenie powrotu do Lipy i „wkręcenie się” do jakiejkolwiek roboty w majątku. Lipcowi udało się otrzymać pracę w charakterze pomocnika księgowego, którym był hitlerowiec Klim. Dla niemieckiego zarządu był tedy Lipiec akuratnym młodszym urzędnikiem – Herr Lipcem. W konspiracji zaś znany był jako „Zygand” – inspektor rejonu BCh. Prowadził dokumentację magazynową, miał dostęp do kartoteki zatrudnionych – i prowadził inspekcję szkolenia leśnych oddziałów, agitację oraz werbunek do szeregów BCh. Niejeden z młodych ludzi zatrudnionych w majątku jemu zawdzięcza swą nieobecność na liście wywożonych na roboty w głąb Wielkiej Rzeszy.

Kontaktował się z doktorem weterynarii Podbielskim. Doktor, cieszący się wielkim wzięciem jako weterynarz, pozostawał dla wtajemniczonych „Łomżą”. Był żywą gazetą. Za jego pośrednictwem rozchodziły się wiadomości podtrzymujące ducha lub sygnalizujące niebezpieczne dla okolicy posunięcia okupanta.

W miarę upływu czasu i przedłużania się wojny, coraz trudniej było w Liegenschaftom wypełniać wzorowo swe gospodarcze funkcje. W Puszczy Kozienickiej coraz częściej dochodzili do głosu chłopcy z BCh. Ośmielali się nawet napadać na hitlerowskie dobra. Więc i Liegenschaft Lipa otrzymał ochronę w postaci dwóch dziesiątków wartowników. Zbrojna załoga zmieniała się często. Ci, co zagrzali trochę miejsca, odchodzili przekazując posterunek innym. Nie można było ufać zbytnio tym obcoplemiennym ludziom, którym teraz w ciężkich czasach dla hitleryzmu chwilach, musiano powierzyć straż nad niemieckim mieniem. A trzeba było, bo front trzeszczał, a Herrenvolku ubywało. Dął już zbawienny wiatr z nad Wołgi. Z pogrzebaną u wrót Stalingrau armią Paulusa rosły nadzieje podbitych. Ciemiężeni podnosili głowy. Liegenschft Lipa pracował i nasłuchiwał.

Kotlina Ginących

Puszcza Kozienicka i jej nadwiślane okolice były widownią innych, wstrząsających faktów, do dziś niezatartych w pamięci mieszkańców dawnego Ubungsplatz Mitte. Tu latem 1941 roku roiło się od mundurów koloru feldgradu. Tu wraże siły koncentrowały swe dywizje do napaści na Kraj Rad. Tu potem zastępy wygłodzonych i obdartych jeńców radzieckich pracowały przy wznoszeniu nowych budynków i zagospodarowaniu terenu dla organizowanych Liegenschaftów. Nikt nie zliczy tych, którzy złożyli swe kości w tej ziemi, na której potem szumiało żyto. Przez Frontstalag 307 w niezbyt odległym Dęblinie, uchodzącym z jeden z największych na terenie Polski obozów jenieckich, przeszło swoją krzyżową drogę około 200 tysięcy żołnierzy radzieckich różnych narodowości. Blisko połowa z nich została tam na zawsze. Kładły ich pokotem za byle przewinienie salwy plutonów egzekucyjnych, wyniszczały choroby i głód. Ludzie upodobniali się do żywych szkieletów. W tym olbrzymim zbiorowisku nędzy, wróg poniewierał nie tylko ciała, ale starał się także łamać dusze. Rozbijał solidarność i jedność jeniecką. Głodem i terrorem dążył do tego, aby jeńcy stawali się w jego ręku powolnym narzędziem dla niecnych celów.

Literatura powojenne oddała już częściowo ogrom tych zbrodni popełnianych na ludziach, których jako jeńców miała chronić międzynarodowa konwencja. Radziecki pisarz J. M. Korolkow w swej powieści „Przez czterdzieści śmierci” przedstawił wstrząsający obraz hitlerowskiej perfidii, a jednocześnie oddał hołd tym, którzy okazali w czasie nieludzkiej próby wielkość charakteru. Opisał bohaterskie dzieje znakomitego poety tatarskiego Musy Dżaliła, organizatora powstania w batalionie tatarskim w Jedlni. Z Lipy niedaleko do Jedlni. Jej mieszkańcy pamiętają ów obóz mahometańskich legionistów, formowanych na rozkaz ideologa hitleryzmu Rosenberga. Pilnie strzegła tego obozu niemiecka żandarmeria polowa.

A jedna nie upilnowała.

Przewrotny wróg usiłował jednych pokonanych zniewolić do występowania z bronią w ręku przeciwko swej ojczyźnie, drugich zaś zmuszał do służby w oddziałach paramilitarnych na tyłach. W okresie, o którym mowa, coraz bardziej nabierał na sile ruch partyzancki w rejonie Puszczy Kozienickiej. Kontakty podziemnych oddziałów sięgały nawet poza druty obozów jenieckich. Przemycano ulotki w językach polskim, rosyjskim i niemieckim, dostarczano map. Wielu jeńców radzieckich zgłaszało się ochotniczo do służby na tyłach w nadziei, że zdołają skorzystać z pierwszej okazji , by zmylić czujność Niemców i znaleźć się w szeregach walczących za wspólną sprawę.

Ostatnia zmiana warty

Pewnego wiosennego dnia straż nad Liegenschaft Lipa objął nowy oddział złożony z 20 smagłych ludzi o kruczych włosach. Czujną opiekę nad nimi sprawował feldfebel Rose, prawnik z cywila, o wielkopańskich manierach, ale jadowitych nawykach żołdaka. Ustosunkowana mama, straciwszy dwóch synów na Ostfroncie, zdołała trzeciego „zadekować” w spokojnej służbie, z dala od świstu kul. Feldfebel starannie pilnował toku służby pełnionej przez czarnowłosych Gruzinów. Pod kluczem trzymał podręczny magazyn broni, dbał, by schodząca z posterunków zmiana zdawała natychmiast karabiny i wydzielone naboje. Gruzini byli spokojni. Nucili czasem tęskne pieśni. Ale nieufni byli i skryci. Feldfebel Rose doglądał zmian na posterunkach, przy stogach, przy magazynach, przy oborze. Księgowy Klim spokojnie sumował gospodarskie konta.

Niebawem oficjalne stosunki Gruzinów z zatrudnionymi w majątku Polakami uległy znacznemu ociepleniu. Rozwiązywały się wartownikom języki. Doktor Podbielski i jego żona mówiąca po rosyjsku dowiedzieli się bliższych szczegółów o losach tej grupki, która jesienią 1942 roku dostała się do niewoli podczas walk na półwyspie Kercz. Jeden z jeńców Tamazy Kunczulia pochodził z Batumi nad Morzem Czarnym. Był oficerem marynarki. Po zatopieniu okrętu walczył jeszcze na lądzie. Jednym z najmłodszych z grupy był żywy i ruchliwy, choć pełen godności, Sz. S. Babunaszwili. Nie wiadomo kiedy między nim a Podbielskimi zadzierzgnęły się nici szczerego zaufania. Żona doktora, pani Zofia znała gruzję z opowiadań swego ojca, który przed laty tam przebywał. Stąd chyba ta sympatia. Zaczęli darzyć życzliwością Gruzinów i chłopi, którzy nigdy z ich strony nie doznali jakichkolwiek przykrości. Pomału sprawy dojrzewały do swego pomyślnego finału. Gruzini nie taili przed przyjaciółmi myśli o ucieczce. Zanim znaleźli się tutaj, przeszli katusze tam, gdzie piach gryzło 40 tysięcy ich towarzyszy broni – w obozie jeńców w Goryniu.

Pewnego dnia Babunaszwili wręcz obcesowo zagabnął Podbielskiego: „Daj przewodnika, byśmy mogli iść do świata”. Doktor zaczął działać. Zwrócił się do „Zyganda”, aby przekazał gdzie trzeba, że „Łomża” ma ludzie o przerzutu. „Zygand” rzucił wieść w puszczę. Po tygodniu kwituje doktorowi wykonanie zadania. Tego i tego dnia, pod laskiem będzie stał ktoś, kto w ręku będzie miał żółte kwiaty. Niechaj jeden z Gruzinów uda się na spotkanie z nim o tej i o tej godzinie trzymając w ręku również żółte kwiaty. Ten ktoś rzuci przechodzącemu hasło „Tbilisi”. Gruzin winien dać odzew „Batumi”. Człowiekiem. Z którym odbyło się owo spotkanie był Piotr Mikos – kierownik grupy dywersyjnej BCh – „Ptak”. Omówiono do najdrobniejszych szczegółów technikę ucieczki. Doktor Podbielski ustalił z Babunaszwili cały scenariusz niebezpiecznego przedsięwzięcia tak, aby nie narazić polskich pracowników majątku. Wszystko miało się stać podczas kolacji we dworze, o której terminie wszyscy wtajemniczeni w akcję zostaną powiadomieni.

Pamiętna wieczerza

Doktor Podbielski stworzył okazję sam. Z racji swojego zawodu i funkcji pełnionej w majątku, zgłosił konieczność uboju „chorej” sztuki nierogacizny. Na taką okazję tylko czekali członkowie niemieckiego zarządu majątku. Ceremoniał świniobicia należał już do uświęconych tradycją wydarzeń w nudnym życiu w Liegenschaft Lipa. Sprawiono wieprzka. Zadymiły w brytfannach kiszki i podroby.
Kolacja zaczęła się o zmroku. Był wtedy wrzesień 1943 roku. W sali jadalnej zgromadzili się biesiadnicy. Honorowe miejsce zajął niemiecki administrator majątku. Po jego lewej ręce zasiadł księgowy Herr Klim, po prawej feldfebel Rose. Zajęli swe miejsce państwo Podbielscy, dzieci administratora, brygadziści. W sumie kilkanaście osób. Poszła w okrężne pękata karafka przedniego bimbru. I nagle, w chwili, gdy temperatura zaaranżowanej kolacji osiągnęła swoją rozgrzewającą wysokość, rozległ się krótki i gwałtowny łomot do drzwi, które natychmiast otwarły się z trzaskiem. Na progu stał Babunaszwili z automatem w ręku. Krótko i ostro rozległ się jego głos: „Ruki w wierch!” Biesiadnicy z uniesionymi rękoma ustawiali się posłusznie rzędem twarzą do ściany tak jak wymagał tego następny rozkaz. Sala zapełniła się uzbrojonymi Gruzinami. Jeden z nich podszedł do pierwszego z brzegu administratora, aby związać mu z tyłu ręce. Żeby łatwiej przeprowadzić tę operację przytrzymał kolanami automat. Z momentu nieuwagi skorzystał feldfebel Rose. Zwinął się, dał nurka między stojącymi, prysnął w otwarte drzwi do drugiego pokoju, a stamtąd przez okno do parku. W chwilę później rozległo się na dworze kilka szybkich strzałów. Nie spodziewał się feldfebel Rose, że cały dom jest obstawiony. Próba ucieczki została zlikwidowana.

Strzały nie były na rękę uciekinierom. Stwarzały niebezpieczeństwo przedwczesnego zaalarmowania żandarmerii, której lotne patrole często nawiedzały Lipę. Pośpiech dyktował inne rozwiązanie. Miano zamknąć wszystkich w piwnicy. Poprzestano na rozkazie nie opuszczania sali pod groźbą śmierci. W pewnym momencie, Babunaszwili, jakby coś sobie przypomniał; podbiegł do doktora Podbielskiego i nie szczędząc mu wymysłów kopnął go z taką siłą, że ten zwalił się n kanapę. Stało się to na oczach wystraszonego Herr Klima. Ostatni punkt reżyserowanego widowiska dobiegł końca. Gruzini zatrzaskując drzwi wybiegli na dwór. W sali żałośnie zwisał zerwany telefon. Podręczny magazyn amunicyjny feldfebla Rosego ział pustką. Bronią mazynawą zawładnęli uciekinierzy.

Za Wisłę w nieznane

Wyskoczywszy z budynku dopadli wozu z zaprzężonymi końmi. Leżała na nim załadowana ciężka broń, prowiant na drogę i nieco umundurowania. Ruszyli rzędem za skrzypiącym wozem. Była już noc. Opodal oczekiwał ich „Zygand”. Gdy minęli zabudowania dworskie, od „Zyganda” przejął ich „Ptak”. Od tej chwili on odpowiadał za bezpieczeństwo ufających mu ludzi i ich szczęśliwe doprowadzenie do zbawczej rzeki. Czterdzieści kilometrów przebyli w ciągu dwóch nocy. W dzień zapadali w lasy. Doprowadził ich „Ptak” nad Wisłę, gdzieś naprzeciwko Janowca. Obarczyli się cennym ekwipunkiem zabranym z wozu. Umówiony przewoźnik przeprawił wszystkich po kolei na drugi brzeg. Na nim czekał już wyznaczony do akcji ktoś z lubelskiego BCh. Oddali się pod jego opiekę i ruszyli w kierunku na parczewkie lasy.

Dopiero w kilka godzin po wypadku w Lipie została zawiadomiona żandarmeria. Skrupulatne śledztwo nie znalazło winnych. Świadectwo księgowego Klima, świadectwo wiarygodnego Niemca o poturbowaniu doktora Podbielskiego przez Babunaszwilego zdjęło z organizatora ucieczki ciężar podejrzeń. Życie w Liegenschaft Lipa potoczyło się swoim utartym torem. Nad nie4mieckim dobrem objęła już wachtę niemiecka straż. W dwa tygodnie po ucieczce, „Zygand” doręczył Podbielskim niezdarnie pisaną kartkę w języku rosyjskim: ”Proszli. Żywi i zdorowi. Posyłajem priwiet. B.”

Pamięć nie ginie

Mieszka znowu w rodzinnej Lipie Antoni Lipiec – „Zygand”, który swoje umiejętności oddaje rozwijającej się w pobliskim Głowaczowie Gminnej Spółdzielni. Dba Piotr Mikos – „Ptak”, by z kierowanego przez niego w Radomiu zakładu wychodziły jak najlepsze kafle na pożytek budującym się chłopom. Nie ma już obszaru Ubungsplatz Mitte. Nie ma Już Liegenschaftów. Doktor Podbielski od 1945 roku osiadł na Ziemiach Zachodnich, dokładnie na Ziemi Lubuskiej, w starym polskim Międzyrzeczu. Jest cenionym fachowcem i powszechnie szanowanym człowiekiem. Mieszka w tym samym domu przy ul. Staszica, gdzie przed dziewiętnastu laty zatrzymał się na pierwszy w tym mieście nocleg i gdzie nazajutrz po przyjeździe montował stary rower, by ruszyć nim w teren i wypełniać otrzymane zadanie. Od tamtej pory sprawuje opiekę weterynaryjną nad dobytkiem międzyrzeckiego powiatu.

Lubi zacisze domowe. Pani Zofia pracuje społecznie w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej. Jest radną MRN. Pasja pracy społecznej idzie za nią od młodych lat, od czasu, gdy była komendantką hufca harcerskiego w Łomży. Tam poznała męża i stamtąd wywodzie się jego pseudonim, którym posługiwał się w czasie swego pobytu w Liegenschaft Lipa.

Gdy odwiedziłem tę szanowną parę małżeńską, idąc śladami listu Sz. S. Babunaszwilego, nie sądziłem, że znajdę żywy dowód tych nici, jakie łączyły ludzi prawdziwych z prawdziwymi ludźmi. Pokazano mi sztambuch z serdecznym wpisem w języku rosyjskim, którego autorem był Tamazy Kunczulia, ów Gruzin z Batumi. O czym mówią jego słowa? Właśnie o tym, że przyjaźń zadzierzgnięta między tymi, którzy nie zatracili ludzkiej godności, a mężnie przeciwstawiali się szaleństwom barbarzyńców, że przyjaźń taka nigdy nie umiera. I stąd owo przyjazne wołanie z dalekiej Gruzji w poszukiwaniu druha, stąd też i odzew druhów, którzy taką przyjaźń cenią wyżej od złota.

***

Ucieczka, o której relacja wyżej, nie była faktem odosobnionym. Materiały historyczne z tego terenu dowodzą, że na terenie Puszczy Kozienickiej istniała zorganizowana współpraca miejscowych placówek BCh z jeńcami radzieckimi . Nawiązywały one z nimi kontakty i umożliwiały wyjście z lasu. W końcu marca 1943 roku uciekła pierwsza 10-osobowa grupa Tatarów z pełnym uzbrojeniem z obozu Jedlnia. Dryga grupa, również z Jedlni, w liczbie 50 ludzi, także uzbrojeniem, uciekła w maju. Grupa ta dzięki kontaktowi z BCh wymknęła się z pościgu. W końcu czerwca wyszło na wolność z bronią w ręku 150 jeńców radzieckich w Kruszynie. I dalej: na początku lipca – 30 jeńców z Wierzchowiny; 26 lipca – 27 jeńców z Grachówka; 29 lipca – 12 Tatarów ze Świerży Górnych (ci dołączyli do oddziału BCh pod dowództwem „Biloffa”). Ucieczka Gruzinów z Lipy była ostatnią. Przewodnikiem 4 grup jenieckich, które uciekały z Kruszyny, Wierzchowiny, Grachówka i Lipy – był Piotr Mikos. Zdołał również wyjść na wolność zakonspirowany w w obozie jeńców sztab radziecki, który te ucieczki inspirował.

P.S. Już po napisaniu tego artykułu, zawiadomił nas doktor Podbielski, że w dniu 8 lipca br. otrzymał serdeczny list od swego gruzińskiego przyjaciela. List ten przekazał naszej redakcji.

Oto jego fragmenty:

„Dzień dzisiejszy jest dla mnie dniem radości. Często myślę o Was – pisze Sz. S. Babunaszwili – i wspominam nasze spotkania. Towarzysze, którzy dzięki Wam mogli uciec wraz ze mną i którzy pozostali przy życiu, wspominają Was z wdzięcznością i Wasz Bohaterski, ryzykowny czyn, jakim było zorganizowanie ucieczki naszej grupy. Niepokoiliśmy się bardzo o Wasze dalsze losy. Przecież Niemcy przy najmniejszym podejrzeniu o Waszym udziale w zabiciu niemieckiego oficera, nie oszczędzili by Was…

Po ucieczce przebywaliśmy przez jakiś czas w lasach łukowskich i parczewskich i często staczaliśmy boje z Niemcami. Miejscowi obywatele polscy informowali nas zawsze o obławach, które Niemcy często organizowali w celu uchwycenia naszej grupy. Po przeprawie przez rzekę Bug dołączyliśmy do radzieckich oddziałów partyzanckich działających w obwodzie brzeskim. W roku 1944 zostałem ciężko ranny i przewieziony do Moskwy do szpitala…

Bardzo Was proszę o przekazanie wyrazów pamięci i wdzięczności naszej grupy. Zapoznaliście mnie z tym towarzyszem. Prosimy także o przekazanie naszych gorących podziękowań owemu przewoźnikowi, który nas przeprawił przez rzekę Wisłę. Dziękujemy również wszystkim członkom podziemnej organizacji i uczestnikom kolacji zorganizowanej w celu umożliwienia naszej ucieczki.

Podajcie mi, proszę numer Waszego domowego telefonu i porę, o której można do Was dzwonić. Mój telefon domowy: 7-3-66.

Z wielkim szacunkiem i serdecznością – Szałwa Babunaszwili.

Jeśli zgadzacie się przyjechać do nas, jestem gotów zwrócić się do Waszej Ambasady w Moskwie w celu załatwienia sprawy”.

Włodzimierz Olszewski

Lekarstwo ostatniej szansy, 1984 r.

9 kwietnia 2021 13:52

Magazyn Kurier Szczeciński
27-28-29-01-1984 r.
Nr. 20
Autor: Waldemar Uchman

Lekarstwo ostatniej szansy
Preparaty dra Tadeusza Podbielskiego

Śmiertelnie chory Melchior Wańkowicz podczas swej ostatniej wizyty u dr. Tadeusza
Podbielskiego po stawił sprawę szczerze: poprosił doktora o 3 lata życia. Mistrz pióra dostał
wraz a odpowiednią porcją zaleceń butelki z preparatem TP-1 i TP-2. Zażywał je i żył
jeszcze 7 lat.

Ilu ludziom sławnym czy sza raczkom dr Podbielski przedłużył życie i złagodził ból, sam nie potrafił zliczyć.

Ostatnio telewizja zaprezentowała 35-minutowy film o 81 Ietnim doktorze weterynarii Tadeuszu Podbielskim, Pokazano wiele ujęć bunkrów w okolicach Międzyrzecza, gdzie doktor mieszka od 1945 roku, wiele malowniczych widoczków, ale nie przedstawiano uporu z ja kim doktor mimo obojętności ludzi zdrowych) usiłuje wywalczyć dla chorych prawo obywatelstwa swych preparatów, które bez przesady można nazwać lekarstwem ostatniej szansy.

– W 1945 raku skierowany zostałem na Ziemie Odzyskane, do Międzyrzecza, aby _ zorganizować służbę weterynaryjną wspomina dr Podbielski. – Choć były tu wspaniale łąki i pastwiska, krowy nie chciały w niektórych rejonach jeść, chudły i padały. Rolnicy zaczęli przenosić się w inne okolice. Przekazałem wtedy próbki siana, wody i gleby do analizy.

Odpowiedź nadeszła 28 maja 1950 roku. Była to dla dr. Podbielskiego i jego wynalazku
historyczna data. Wyniki analizy głosiły, że stwierdzono w prób kach obecność jonów manganu przy braku obecności kobaltu i miedzi. Ówczesne podręczniki farmacji głosiły, iż kobaltu nie stosuje się w lecznictwie. Doktor postanowił jednak za ryzykować. Powierzonych sobie zwierząt nie chciał narażać, wypróbował więc na sobie toksyczność dawki. Żona Zofia, widząc to – zażyła również. Od tego czasu oboje sędziwi obecnie małżonkowie są stałymi użytkownikami mikroelementów.

Gdy pierwsza dawka nie tylko im nie zaszkodziła, ale na wet wyraźnie wpłynęła na poprawę samopoczucia i wzrost sił witalnych doktor mógł rozpocząć kurację bydła. Zauważył wówczas, że tam gdzie ono choruje również szczególnie dzieci i kobiety cierpią na pewne dolegliwości. Podzielił się swymi spostrzeżeniami z miejscowymi lekarzami.

Namawiał ich aby wspólnie z nim przystąpili do badania preparatu złożonego z mikroelementów pod kątem zastosowania w leczeniu ludzi. Nikogo nie zdołał zainteresować. Stwierdził natomiast rozpad guza nowotworowego u psa, którego miał uśpić, poił swym preparatem.

Polecił sanitariuszom aby dostarczali mu zwierzęta z guza mi. Efekty lecznicze były tak imponujące, iż jeden z sanitariuszy zwrócił się do lekarza z błagalną prośbą o pomoc dla bliskiej mu kobiety, która została już wypisana z Instytutu Onkologii w Gliwicach, dla której nie widziano już ratunku.

Rozpoznanie: rak macicy. Kobieta cierpiąca straszliwe bóle, nie przyjmowała już pokarmów, o leczeniu nie chciała już słyszeć, marzyła o śmierci. Poda wano jej preparat w napojach. Wyzdrowiała i żyła jeszcze 17 lat.

Zaczęli zgłaszać się inni chorzy, szczególnie ci wypisani ja ko beznadziejnie chorzy z
Instytutu Onkologii. Wyleczonym doktor polecał zgłaszać się na badania do tego instytutu.

Efektem było pismo otrzymane przez doktora 18.I.1957 r. podpisane przez dyrektora instytutu, w którym prosił on doktora, aby ujawnił metodę ratowania życia ludziom, których dni miały być już policzone. Dr Pod bielski błyskawicznie zjawił się w instytucie z próbkami preparatu przekonany, że wreszcie jego mikroelementy zaczną służyć ludziom na szerszą skalę. Powitano go z uznaniem, obiecano przeprowadzić stosowne analizy TP-1 i TP-2. Ale choć doktor monitował, do dziś nie znaleziono na to czasu.

Mimo tego preparat został zbadany. Stało się to za przyczyną pary bliźniaków, które matka nazwała „dziećmi mikroelementów” w dowód wdzięczności dla doktora. Wcześniej bez preparatu nie mogła bowiem donosić żadnej ciąży. Rodzice z bliźniakami po latach znaleźli się w USA. Jedna z bliźniaczek po szła tam na studia biologiczne. Gdy wyjaśniła profesorowi dlaczego rodzice nazywają ją i siostrę „dziećmi mikroelementów zaproponowano aby poddała preparat badaniom. Przyznano na to fundusze i laboratorium ze zwierzętami doświadczalnymi. Dzięki temu profesor otrzymał informację iż jego preparat zawiera 33 pierwiastki. Było to w roku 1976.

W kraju nadal doktor bez skutecznie dobijał się ze swoim preparatem do drzwi gabinetów w różnych instytucjach i Ministerstwie Zdrowia. Nigdzie oficjalnie nie znajdował uznania, dopiero, gdy kogoś zmogła śmiertelna choroba trafiał do niego – ale już jako pacjent.

Kto dotrze do doktora Pod bielskiego do Międzyrzecza, al bo do mieszkania w Warszawie, gdzie przyjmuje co miesiąc przez kilka dni ten staje się szczęśliwym posiadaczem mikroelementów. Ile jednak osób jest w stanie dostać się do doktora? Jeśli zdecydują się na wielogodzinne stanie w kolejce to najwyżej kilkaset dziennie.

Mój preparat nie jest żadnym eliksirem życia – powiada dr Podbielski – to po prostu wodny roztwór różnym mikroelementów. Ja nie udaję pogromcy chorób, wzmacniam tylko siły obronne organizmu, łagodzę ból i cierpienie, przedłużam życie. TP-1 i TP-2 po winni przyjmować nie tylko ludzie przekreśleni już przez tradycyjną medycynę jako nieuleczalni, winno się go stosować także profilaktycznie. To jest jakby biogenny stymulator. Dlatego nie robię z moich osiągnięć tajemnicy, od 1950 roku usiłuję zainteresować moim odkryciem oficjalną medycynę, niestety wciąż bez odzewu.

Być może telewizyjny film o lekarzu uzdrawiającym mikro elementami stanie się przełomem. Co prawda anonimowo ale jednoznacznie w filmie tym wypowiedział się jeden z wybitnych naukowców krakowskich stwierdzając, że „obecnie podobne preparaty stosowane są już za granicą. Jednak pierwszym, który zastosował w Polsce a chyba i na świecie sole kobaltu w lecznictwie jest Tadeusz Podbielski. Ponieważ wszystkie te preparaty są już właściwie przyjęte w farmakologii nic nie stoi na przeszkodzie, by je wprowadzić” – stwierdził naukowiec.

Czy sędziwy wynalazca dożyje czasów, kiedy jego preparat można będzie nabyć w aptece? Jemu i sobie należy tego życzyć. Na razie, nim TP-1 i TP-2 są bardzo trudno osiągalne przekazujemy kilka zaleceń doktora:

* chory i jego otoczenie muszą bezwzględnie rzucić palenie, od tego zaczyna się każda kuracja doktora,
* nie słodzić napojów,
* stosować zmienność napojów, np. różne soki,
* sok z kapusty i kapusta są szczególnie zbawienne przy wszelkich dolegliwościach przewodu pokarmowego,
* otręby pszenne zawierają szczególnie dużo mikroelementów,
* zachować zawsze spokój psychiczny,
* unikać krzyków i hałasu,
* nie jadać smażonego mięsa,
* nie pić kawy,
* przy dolegliwościach reumatycznych a nawet nowotworowych owijać chore miejsca drutem miedzianym.
Proste rady doktora brzmią nieco naiwnie. Niektóre sposoby znane są jednak od wieków, a wszystkie mają oparcie w dokumentacji uzdrowień skrzętnie gromadzonej przez doktora i jego małżonkę – współpracownicę.

Waldemar Uchman

(„Ekspress Ilustrowany”)

Eliksir udanego życia

9 kwietnia 2021 13:52

TO SIĘ W GŁOWIE NIE MIEŚCI

Eliksir udanego życia
Zenon Nowopolski

Dawno dawno temu – dokładnie 24 sierpnia 1939 roku – mobilizacja wyrwała go z rodzinnego Łomżyńskiego, gdzie prze żył ponad 35 lat, nie licząc przerwy na studia w Warszawie. Ani przez moment- nie pomyślał wówczas, że to jego pożegnanie z tą ziemią. Zaledwie zdążył powierzchownie zapoznać się z obowiązkami służ by weterynaryjnej w Samodzielnej Grupie Operacyjnej „Narew” – gdy któryś z podwładnych zameldował mu, że jest poszukiwany.

Nie, nie mógł się mylić! Harcerski mundur i przewieszona przez ramię torba i czerwonym krzyżem to mogła być, tylko jego żona Zofia z Mogilnickich herbu Lubicz. „Tylko w tej rodzinie kobiety -są takie uparte” – pomyślał z rozrzewnieniem, .przypominając sobie jednocześnie rodzinne opowieści o perypetiach jej babki, która wydeptała wszystkie ścieżki, aby wydostać męża a więzienia zaborcy. „Zgłosiłam się na ochotnika do sanitariuszy Zofia powiedziała to głosem, który z góry wykluczał wszelką dyskusję – Przecież nie mogę zostawić cię samego”

Znowu byli razem – przez ponad 30 dni walk i tułaczki. Teraz, po prawie 50 latach, wydają się one jedną wielką bitwą pełną rozpaczy i nadziei, przerywaną tylko godzinami lub wręcz minutami drzemki; często nawet na stojąco. Najpierw był bowiem wielki odwrót, a potem – przebijanie się w kierunku Warszawy, na pomoc; początkowo z SGO „Narew”, później niedobitka mi Podlaskiej Brygady Kawalerii gen. Kmicica-Skrzyńskiego, a następnie w SGO „Polesie” gen. Franciszka Kleeberga. Ciągle pod obstrzałem lub bombardowaniem. I wreszcie cisza: generał uznał bez sens dalszej walk. W upokorzeniu powędrowali do twierdzy w Dęblinie. Ją (oraz inne kobiety) prze niesiono wkrótce do Radomia, a po kilku dniach zwolniono.

Natychmiast podjęła starania o zwolnienie męża, zbierała różne dokumenty, nachodziła niemieckich urzędników w ich biurach, a także mieszkaniach. Wrzucana – wracała innymi- drzwiami. Opór biurokratycznej machiny (a ściślej: niemieckiego urzędnika polskiego pochodzenia) został wreszcie przełamany. Tyl ko ona wie, że znaczący wpływ na decyzję miały jej rodowe precjoza. Ale znów byli razem. Zaproponowali mu pracę w Kozienicach lub Pionkach. Po namyśle wybrał niewielką rzeźnię w Głowaczowie. Tam powinno być spokojniej. Ale już po kilku tygodniach byli w samym centrum konspiracyjnej roboty. Przewozili tajne pisma i nielegalne dokumenty, przechowywali fałszywe kenkarty i ludzi czekających dla ich wyrobienie, prowadzili nasłuchy radiowe, a uzyskane w ten sposób wiadomości powielali i rozprowadzali wśród miejscowej ludności w formie ulotek. Współpracowali z Batalionami Chłopskimi i Armii Krajowej. To wszystko obok niemieckiego poligonu wojskowego.

Zofia wykorzystała swoje pedagogiczne wykształcenie i nauczała miejscowe dzieci. Przebywającym na terenie poligonu jeńcom wojennym dostarczali żywność i ciepłą odzież. Tadeusz był organizatorem akcji u wolnienia z obozu dwudziestu Gru zinów, którzy początkowo walczyli w polskim oddziale partyzanckim a później próbowali przebić się na Zachodnią Białoruś. (W pierwszej po łowie lat sześćdziesiątych prasa kielecka opublikowała listy – dowódcy tamtej grupy, dziś — głównego buchaltera sanatorium „Szachtior” w Chałtubo Szałwa Babunaszwili poszukiwał lekarza, który zorganizował ucieczkę jego grupy. Okrężnymi drogami gazeta dotarła do Zofii i Tadeusza, dzięki czemu doszło do wymiany korespondencji, a następnie – do wielu odwiedzin w Gruzji, serdecznych spotkań, zdjęć i artykułów w prasie.

Gdy wojna dobiegła końca, poznańskie władze administracyjne zaproponowały mu pracę w Rogoźnie. Nie bawili tam jednak długo, w czerwcu 1945 roku przenieśli, się do Międzyrzecza. On zakładał podwaliny powiatowej służby weterynaryjnej, ale szło mu opornie, bowiem był jedynym specjalistą na tym terenie. Ona ruszyła mu w sukurs, dojeżdżała do Poznania gdzie skończyła kursy weterynaryjne. Od tej pory już zawsze byli razem: od świtu do zmierzchu w terenie, a później – w domu. W trakcie jednego z wyjazdów ona uległa wypadkowi.

– To był taki stary, poniemiecki motocykl bez tylnego siodełka wspomina. – Na jego ramie ustawiliśmy więc zwykłe krzesło. Któryś z zakrętów okazał się zbyt ostry, a ja zapadłem chyba w krótką drzemkę, bo w ostatniej chwili wychyliłam się w niewłaściwą stronę. Długo leżałam chora, a Tadeusz częściej przebywał w domu.

To wtedy zaczął czynić pewne konstantacje, na które wcześniej nie miał czasu. Prowadził badania oceniające warunki żywieniowe zwierząt, głównie krów i kóz. Niedobory paszowe, które u nich stwierdził ukierunkowały jego pracę na badania zawartości mikroelementów w paszy, a następnie -, w glebie. Wielu urzędników przyjęło jego badania za niewytłumaczalne dziwactwo. „My tu staramy się, żeby paszy nie zabrakło o on wyjeżdża z ja kością” znacząco pukali się w głowę. On jednak nie ustępował, mimo trudności drugiej połowy lat czterdziestych W jego umyśle pow stał obraz zamkniętego cyklu przyczynowo – skutkowego gleba, trawa, zwierzę, mleko, człowiek. Zaczął więc pracować nad lekiem, który wzmacniałby organizm zwierzęcia jednocześnie wypróbowując go na sobie i na żonie. Coraz głośniej by ło a nich w okolicy. Do Międzyrzecza zaczęli przyjeżdżać ludzie którzy stracili już- nadzieję na wy zdrowienie własne lub swoich najbliższych. „Nie przerywać pobierania leków – ostrzegał ich. – Mikroelementy mają jedynie za zadanie wzmocnić organizm do walki z chorobą”

Nie, nie powie, że rozgłos wokół sprawy nie cieszył go. Sądził nawet, że pomoże w szybszym przeforsowaniu oficjalnego uznania mikroelementów w rozpoczęciu ich przemysłowej produkcji. Wkrótce dostrzegł jednak dziwną zależność: interwencyjne publikacje wywoływały wzmożone zainteresowanie je go osobą … prokuratury. Zaczęty się oskarżenia o leczenie chorych posiadania kwalifikacji. Do większości spraw jednak nie doszło, ponieważ trafiały na urzędników, których bliscy korzystali z mikroelementów. Pierwszy z procesów odbył się w latach pięćdziesiątych. Na rozprawie okazało się jednak, że tak dowodów na szkodliwą działalność mikroelementów. Ponownie sprawa wróciła na salę sądową w roku 1968. Obrona przedstawiła wówczas opinię dyrektora niewielkiego szpitala onkologicznego w -Wyrozębach koło Sokołowa Podlaskiego, w którym od lat stosowano specyfik. Oskarżony wygrał, ale przegrał dyrektor szpitala; wkrótce został zwolniony ze stanowiska.

Informacje o specyfikach TP-1 i TP-2 (to jego inicjały, chociaż patent na leki został po latach zarejestrowany na nich oboje) pojawiły się w czasopismach – także specjalistycznych – na całym świecie. Posypały się listy z prośbami, podziękowania i zaproszenia. Nasiliły się po audycji telewizyjnej. Cały czas poświęcili na produkcję obu specyfików, a także maści; do drzwi domu przy ulicy Staszica co chwila ktoś pukał z prośbą o nie. Międzymiastowa łączyła w ciągu godziny po kilkanaście rozmów telefonicznych z Polski i świata.

Kolejna teczka zawiera listy dwulicowców. Jeden z nich – firmowym papierze ważnego urzędu, chociaż prywatny: „Uprzejmie proszę Pana Doktora o udostępnienie mojemu szwagrowi produkowanych przez pana specyfików, gdyż żadne leki już mu nie pomagają, a lekarze dają mu najwyżej pół roku życia”. Następny na tym samym papierze nadal prywatny: „Szwagier zażywa Pana mikroelementy już dwa lata, a stan jego zdrowia poprawił się znacznie”. Natomiast trzeci – na tym samym papierze firmowym i podpisany tą samą ręką – ma już charakter urzędowy: „Informujemy, że nasze badania nie wykazały leczniczego działania Pana preparatów”. Inny; „Niestety, nie mamy możliwości przeprowadzenia doświadczeń na zwierzętach”.

– Czy to tylko zwykła ludzka zawiść, czy też lenistwo i wygodnictwo, niechęć do podejmowania ponadobowiązkowych działań? Czy ci sami ludzie robią u nas kolejny etap reformy? Jeżeli tak, to czarno widzę – rozważa dr Podbielski

Po latach doczekali się patentu na oba specyfiki. Nikt jednak nie chce do dziś podjąć się ich produkcji. Tymczasem Amerykanie złożyli doktorowi jednorazową propozycję, którą on jednak nie przyjął. Ostatnio zainteresowali się badaniami prowadzonymi przez prof. Tołpę. Przypuszcza, że jego preparat torfowy zawiera najprawdopodobniej identyczne składniki.
– Dopiero teraz widzę, że porwałem się z motyką na Marsa – mówi. Jeżeli nawet człowiek z tytułami naukowymi, zapleczem laboratoryjnym i ludzkim, a ostatnio nawet z pieniędzmi, ma trudności z przełamaniem wszystkich barier biurokratycznych, to co mam mówić ja prowincjonalny doktor nauk weterynaryjnych. Tego czasu nie uważam jednak za zmarnowany. Mam dowody na to, że pomogłem – wielu ludziom, niektórym przedłużyłem życie, innych oczekiwanie na nadejście śmierci uczyniłem mniej bolesnym. Wydaje mi się, że walczyłem o słuszną sprawę.

Dawno, dawno temu – jeszcze na początku lat dwudziestych – gdy on był uczniem łomżyńskiego gimnazjum; ona zaś uczennicą żeńskiego seminarium nauczycielskiego i harcerką, występowali w amatorskim teatrze. Do dziś pamiętają tamte patriotyczne przedstawienia wywołujące owacje widowni, kiedy to on występował w roli skazańca w „Dziesiątym pawilonie”. Jeszcze dziś łza kręci się w oku, gdy wspomina wzruszającą scenę pożegnania z matką, którą grała właśnie żona. Jeździli wtedy po okolicznych wsiach i zaściankach, chociażby z „Krysią leśniczanką” lub z „Zosią i ułanem”, w której on był ułanem a ona oczywiście, Zosią bo kimże innym?.

– Graliśmy nie tylko rzeczy mocno patriotyczne – mówi on – Pamiętasz występ w Jarnutach? – zaczyna recytować jaką rolę. – Grube ryby” Bałuckiego – zgaduje ona – Zaraz, kogo ja tam grałam? – zastanawia się a po chwili odpowiada kwestią z tej sztuki.

To już wtedy widziałam Tadeusza jako swego męża. Jego pobyt na studiach weterynaryjnych w Warszawie nie dawał jej spokoju. Wreszcie zdecydowała się na przerwę w nauczaniu i wyjazd na trzyletnią naukę w szkole gospodarstwa domowego i wiejskiego. Jednakże i w Warszawie, podczas ich „przypadkowych” i planowanych spotkań, mowy o ślubie nadal nie było.

W roku 1931 znowu była w Łom ży, bez niego jednak. Wróciła da pracy w szkolnictwie oraz działalności w harcerstwie, które było jej, pasją jeszcze, w seminarium. Początkowo funkcjonowała jako zastępowa, a później objęła – po Marysi Moraczewskiej – drużynę harcerską im. Emilii Plater, Dużym zaskoczeniem była dla niej propozycja objęcia funkcji komendantki hufca że żeńskiego – po znakomitej organizatorce, dh. Jawdyńskiej Współpraco wała wówczas z komendantem hufca męskiego dh. Stefanem Woyczyńskim. W wydawanym wspólnie pisemku „Czuwaj” opublikowała swój pierwszy w życiu artykuł – „Z teki harcerki”. Podpisała go pseudonimem „Lubicz”:

W październiku 1932 roku Tadeusz wrócił z wojska i objął stanowisko rejonowego lekarza weterynarii – w Piątnicy. To właśnie w tamtym okresie współpracował z księdzem Ciborowskim z Małego Płocka, który był autorem książki o owadach użytkowych, ale przede wszystkim zasłynął z wykorzystania pszczół i jedwabników do tkania szat liturgicznych, przekazanych następnie stolicy Apostolskiej i da dziś pozostających w tamtejszych zbiorach.

Młody aktywny i rzutki lekarz weterynarii, który jednocześnie nie stronił od działalności społecznej szybko został zauważony przez miejscowe władze. W roku 1934 starosta Syska zaproponował mu przeniesienie do Kolna. Zgodził się na to chętnie. Był już bowiem po ślubie z Zofią , a wyjazd pozwalał im na ucieczkę spod kurateli rodziny i podjęcie życia na własny rachunek.

W tym Kolno nie było już siedzibą władz powiatowych, a jego terytorium podzielono pomiędzy Ostrołękę i Łomżę. Przyczyną tej degradacji była m.in. podupadająca gospodarka oraz ciągłe niesnaski pomiędzy rolnikami i władzami. Starosta miął dla swego wysłannika jeszcze jedno ciche zadanie: odbudowę spółdzielczości mleczarskiej, a następnie – rolniczej. Na tamtym terenie rozwiązano bowiem w krótkim czasie spółdzielnie mleczarskie w Jedwabnem, Stawiskach i Turoś li. Ku upadkowi chyliła się spółdzielnia w KoInie, a miejscowa mleczarnia – q poniemieckich bara kach wojskowych – niszczała w o czach.

Ona uczyła w szkole i prowadziła szkolną drużynę harcerską, on nie tylko pełnił obowiązki rejonowego lekarza weterynarii- jedynego od Jedwabnego aż po Myszyniec – ale także przewodniczył radzie spółdzielni mleczarskiej. „Nie wybieramy do zarządu takich, którzy sprzedadzą nas za butelkę gorzałki” – grzmiał na wiejskich zebraniach. Ludzie słuchali go i wierzyli mu bez granic. Nie przyjęli nawet pożyczki od starosty i tylko i wyłącznie z własnych składek przy stąpili do budowy mleczarni w Kolnie. W kilku innych miejscowościach powstały zlewnie mleka.

Cieszył się z nowej mleczarni o prowadzał po niej gości nie tylko z Białegostoku, ale także z Warszawy, z dumą pokazywał im nowo czesne szwedzkie maszyny i urządzenia. Ale nadszedł dzień 24 sierpnia 1939 roku.

Oboje mają po 85 lat Wyglądają jednak na sześćdziesięcio latków, a zachowują się
ruszają jak sprawni fizycznie czterdziestolatkowie. Śmieją się natomiast i rozprawiają jak małolaty, które wyrządziły “niezłego psikusa niespodziewanemu gościowi: swym wyglądem; zachowaniem, a głównie – zapowiedzią życia do lat 120

Gorzowskie władze wojewódzkie czynią ostatnio przygotowania do uroczystości z okazji ich 85 urodzin oraz 55 rocznicy ślubu. Dr nauk weterynaryjny Tadeusz Podbielski zastanawia się czy to stosowna okazja, aby przypomnieć o 40 rocznicy ich bezskutecznych walk o upowszechnienie specyfików TP 1 i TP-2.

Zenon Nowopolski.

List do redakcji od Dr Podbielskiego, 1990 r.

9 kwietnia 2021 13:52

CHŁOPSKA DROGA
7-01-1990
Podziękowanie doktora Podbielskiego

Niedawno otrzymaliśmy list od doktora Tadeusza Podbielskiego z Międzyrzecza Wielkopolskiego, wynalazcy preparatów TP-1 i TP-2, człowieka znanego nie tylko w całej Polsce, lecz i poza jej granicami. To właśnie dzięki mikroelementom Doktora Podbielskiego tysiące chorych uniknęło śmierci, dziesiątki tysięcy odzyskało zdrowie, nie mówiąc już o tych, którzy dzięki stosowaniu wspomnianych preparatów uwolnili się od cierpień.

Redakcja nasza poczytuje sobie za zaszczyt fakt, że na łamach naszego tygodnika ukazały się i ukazują się publikacje o wynalazku Doktora Tadeusza Podbielskiego ściślej o wynalazku obojga Państwa Podbielskich ponieważ mikroelementy TP-1 i TP-2 są dziełem życia dwojga tych niezwykłych ludzi. A oto treść listu Doktora Tadeusza Podbielskiego.

Do redaktora
„Chłopskiej Drogi”
w miejscu

Zwracam się z uprzejme prośbą o opublikowanie poniższego tekstu. Z pismem Waszym jestem związany od roku 1964, od czasu artykułów redaktora Włodzimierza Olszewskiego na mój temat. Od tamtej pory „Chłopska Droga” niejednokrotnie” zamieszczała publikacje o skutkach leczenia preparatami TP-1 i TP-2 W roku ubiegłym zaś ukazała się w Naszym piśmie obszerna relacja redaktora Lecha Życkiego, następstwa czego skłoniły mnie do napisania tego listu.
Otóż po tych artykułach otrzymałem mnóstwo listów od czytelników! „Chłopskich Dróg” a jednocześnie moich pacjentów, zwłaszcza z okręgów lwowskiego, stanisławowskiego i tarnopolskiego. Jedni dzięko wali za okazaną im pomoc, inni zaś prosili o wysłanie im mikroelement ów. Ponieważ oboje z żony nie jesteśmy w stanie odpisywać na korespondencje – przekroczyliśmy wszak osiemdziesiątkę – pragnę za pośrednictwem Waszego Tygodnika podziękować tym wszystkim Czytelnikom „Chłopskiej Drogi” którzy okazali mi tyle szacunku i słów uznania. Jednocześnie proszę o przyjęcie do wiadomości, że leków nie wysyłam pocztą, ponieważ przekracza to moje możliwości. Chętnie natomiast – w miarę swoich sił – przyjmę każdego u siebie w Międzyrzeczu Wielkopol skim.
Przy okazji serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przysłali mi życzenia z okazji imienin, zarówno za pamięć, jak i za słowa wdzięczności. Ze swej strony oboje z żoną życzymy wszystkim zdrowia i wszelkiej pomyślności.

Dziękuję za spełnienie mej prośby i proszę przyjęć wyrazy szacunku
DR PODBIELSKI

Publikując list Doktora T. Podbielskiego informujemy jednocześnie, by uniknąć niepotrzebnego pośrednictwa, że Doktor przyjmuje chorych u siebie w Międzyrzeczu Wielkopolskim przy ulicy Staszica 8, telefon 24-71, każdego dnia prócz świąt o godzinie 12.00. Panu Dok torowi i Jego małżonce życzymy wszelkiej pomyślności! Niechaj żyją jak najdłużej! Pacjentom zaś Pa na Doktora życzymy przede wszystkim powrotu do zdrowia i przetrwa nia kryzysu!